Sonntag, 11. Dezember 2011

Phnom Penh cd...

Przedpoludnie nastepnego dnia (17.11) spedzilismy 15 km od Phnom Penh na polach Choeung Ek czyli na najbardziej znanych, z ponad 300 w calym kraju, "polach smierci". Miedzy 1975 a 1978 rokiem okolo 17 000 kobiet, mezczyzn i dzieci po aresztowaniach i torturach w S-21 trafilo do obozu zaglady Choeung Ek. Tu po sprawdzeniu dokladnie list z nazwiskami, byli bici na smierc i wrzucani do masowych grobow.
Ilosc ofiar wzrastala rok po roku (poczatkowo transport wiezniow przyjezdzal kilka razy w tygodniu, pod koniec zas kilka razy dziennie). W 1980 roku exhumowano szczatki okolo 9 000 ofiar z 86 masowych grobow zas 43 pozostawiono nietkniete.
Cale miejsce jest obecnie bardzo ciche, spokojne i (jesli mozna sie tak wyrazic???) zadbane, groby sa odgrodzone (zeby nie nadepnac), czasem leza na nich fragmenty kosci, zeby lub ubrania.

Przy wejsciu kazdy z nas dostal przewodnika audio i miejsce po miejscu, przy ponumerowanych tabliczkach moglismy posluchac wiele z historii zarowno miejsca (dokladny opis egzekucji co do minuty od wyjazdu z S-21, opisy masowych grobow, opowiadania swiadkow oraz straznikow itd), ale takze ogolnie o Czerwonych Khmerach, o osobach: Pol Pot'a i "obywatela Duch'a" (Dyrektor S-21) oraz opowiadania kilkoro, ktorzy w niespelna 3 i pol roku stracili wszystko i wszystkich.

Nad caloscia miejsca goruje stupa upamietniajaca ofiary, w ktorej zlozono okolo 8000 czaszek z informacja o plci i przedziale wiekowym ofiar. I jesli jeszcze ktos krazac tu, nie mogl w to wszystko uwierzyc, to kiedy na koncu numery tabliczek doprowadza do stupy... w koncu uzmyslawia sobie ta potworna tragedie, ze jednak to sie zdarzylo i tu i w 300 innych miejscach Kambodzy... Potworna i niewybaczalna zbrodnia.

Nieco dalej znajduje sie niewielkie muzeum.

Po powrocie do miasta i przez kolejny dzien spacerowalismy po miescie.

Montag, 5. Dezember 2011

Kambodza, Phnom Penh...

15.11 Witajcie w Krolestwie Kambodzy... kraju antycznych Swiatyn Angkor, bedacego pozniej czescia francuzkich Indochin i swiadkiem okrutnego rezimu Pol Pota... Tyle o Kambodzy z reguly wiadomo. Mam nadzieje, dowiedziec sie wiecej...

Kilka faktow o Kambodzy?? Waluta Kambodzy to riel, ale amerykanski dolar jest przyjmowany wszedzie na rowni (z bankomatu wybiera sie dolary, ceny tez czesto sa w $), wiec nie ma problemu, a przelicznik to 1 USD = 4000 riel (do 4200). Populacja ok. 14,5 miliona. Liczba bomb zrzuconych na kraj - 539 000 ton. Liczba ludzi zamordowanych podczas rzadow Pol Pota - ponad 2 mln. Liczba psychologow - 26.

Do Phnom Penh przylecielismy poznym popoludniem. Na lotnisku poznalismy Stevena z Kanady, zlapalismy wiec razem taksowke do miasta. Steven, przyjechal do Azji pare dni wczesnej, wiec byl maksymalnie zszokowany chaosem i brakiem jakichkolwiek zasad na drogach, oprocz jednej w stylu "niewazne jak, wazne zajechac tam gdzie sie chce i przezyc". Spytal wiec ciekawy kierowce naszej taxi "ile ma koles wypadkow lub kolizji... powiedzmy w ciagu roku", ten odpowiedzial mu z usmiechem - "codziennie"...

Zatrzymalismy sie w dosc tanim hotelu. Generalnie nie wiedzielismy czego mozna oczekiwac po pokoju za 7 dolarow, ale wszystko czyste i schludne, telewizor z cala gama programow po ang. (w Indonezji i Malezji za 2-krotnie wyzsza cene, na pokoj z tv lub wifi - nie ma szans, ba czasem nawet sie czlowiek dowie ze papier toaletowy moze kupic sobie "tam na przeciwko"!!!).

Idac na kolacje minelismy jakas chyba mega droga restauracje bo przez moment mialam wrazenie, ze nie jestem w Kambodzy... dookola zaparkowane same lexusy i land rovery i to duzo ich...

Drugiego dnia (16.10) od rana zaczelismy zwiedzanie... Najpierw bylismy w Muzeum Ludobojstwa Toul Sleng (Toul Sleng Genocide Museum - S-21).
Toul Sleng bylo liceum, zanim Pol Pot doszedl do wladzy i wkroczyl na czele swojego "wojska" do Phnom Penh 17 kwietnia 1975 roku. W ciagu 3 nastepnych dni mieszkancow wygnano i rozeslano w rozne strony kraju do pracy na polach ryzowych, wpierw rozdzielajac rodziny...
Tuol Sleng zostalo przebudowane na wiezienie i miejsce przesluchan zwane tez S-21... Trafiali tam ludzie z calego kraju, byli wsrod nich politycy, zolnierze i zwykli ludzie, dzieci, obcokrajowcy, a takze byli wspolpracownicy Pol Pota. Wszyscy oni byli podejrzewani o zdrade lub szpiegostwo. Wiezniowie byli trzymani w malych celach i zawsze przykuci. Obowiazywala cisza. Straznikom za uchybienia w obowiazkach grozilo to, iz sami zostana wiezniami, a wtedy czeka ich ten sam los.
W okresie od 1975 do stycznia 1979 roku w S-21 uwieziono ponad 17 000 osob. Dokladna liczba nie jest znana, bo choc wszystkich w pierwszej kolejnosci fotografowano (zdjecia sa wyeksponowane) i spisywano ich dokladne biografie to jednak tuz przez ucieczka (przed armia wietnamska) Czerwoni Khmerowie zaczeli dokumenty niszczyc i zacierac slady. Wiezniowie byli nieludzko torturowani i zastraszani nawet kilka miesiecy. Potem nocami wywozeni ciezarowkami na miejsce zwane Choeung Ek - pola 17 km od Phnom Penh (wczesniej byl tam niewielki cmentarz ludnosci chinskiej). Mowiono im, ze jada do nowego miejsca, ale okolo godziny pozniej byli mordowani tepymi narzedziami i wrzuceni do masowych grobow.

Toul Sleng w wersji polskiej wikipedii jest obszernie opisane wiec odsylam. To co sie tam dzialo po prostu nie miesci sie w glowie... Przezylo jedynie kilkoro wiezniow ktorzy mieli przydatne umiejetnosci np mechanik czy malarz portretow Pol Pota

Mna najbardziej wstrzasnely zdjecia ostatnich 14 bezimienych ofiar (pochowanych przed budynkiem Muzeum) znalezionych w pokojach przesluchan, przez wkraczajaca do miasta armie wietnamska; zabitych w rozny sposob - wykrwawionych lub z ciezkimi ranami na twarzy, wrecz ze strzaskana czaszka.

Muzeum jest tlumnie odwiedzane przez turystow, ale takze przez grupy uczniow Kambodzanskich szkol.

Po poludniu poszlismy do Muzeum Narodowego. Wystawionych jest tu ponad 5000 objektow historii i sztuki. Malowidel, rzezb i figur: krolow, bogow i buddy, z roznych okresow historii. Niestety robienie zdjec w muzeum z wyjatkiem terenu ogrodu jest zabronione. Zainteresowanym podaje strone muzeum (ang) www.cambodiamuseum.info

Donnerstag, 1. Dezember 2011

Malezja, drugie podejscie...

Z godzinnym opoznieniem przylecielismy do Singapuru (17.10) i od razu udalismy sie do Malezji do Johor Bahru. Co ciekawe tego dnia placilismy w az 4 walutach (w Indonezji w Rupiach Ind. oraz US dolar w Dzakarcie na lotnisku, S dolar w Singapurze oraz Ringgit w Maleji).
Przeprawa graniczna Singapur - Johor B. nie nalezy do najkrotszych i najprzyjemniejszych, gdy podrozuje sie w godzinach porannych (kierunek: Singapur) i popoludniowych (kier.: Johor B.). Wynika to z tego, ze w Singapurze wynagrodzenie jest kilka razy wieksze niz w Johor, ale i za mieszkanie placi sie o wiele wiele wiecej, wiec wiekszosc ludzi pracuje w S. ale mieszka w Johor i wstaje czesto o 4tej rano zeby zdarzyc na 8-ma do pracy. Kolejki na przejsciu granicznym oraz tlumy w autobusach Johor - Singapur sa poprostu masakryczne... No i bedac miedzy 16ta a 17ta na granicy utknelismy za dzikim tlumem wracajacym z pracy na prawie 2 dluuuugie godziny...
No ale, ze nic nie trwa wiecznie i przez to jakos przebrnelismy. W Johor spedzilismy prawie 2 tygodnie (17 - 28.10) nad zatoka Danga, nie robiac nic specjalnie ciekawego. Podczas posilkow spedzalismy czas z tubylcami, dowiadujac sie co nieco o codziennosci w Malezji, czytalismy ksiazki, ogladalismy co ciekawsze filmy, no i czas szybko zlecial...

29.10 udalismy sie do Cherating, na wschodnie wybrzeze Malezji. Sa tu idealne warunki do surfowania, wiec troche tu turystow, a wieczorami wszedzie pije sie piwo i zewszad slychac muzyke.
Bawilismy sie super, plaza jest przepiekna, bylismy takze w pobliskim (2-3km) Rezerwacie Zolwii (Turtle Sanctuary). Realizowany jest tam program ochrony zolwii morskich jako gatunkow zagrozonych (do ktorych Malezja podchodzi bardzo powaznie).
Budynek (schronisko oraz centrum inf.)  stoi przy plazy na ktorej odcinku o dl. 3,5 km w sezonie legowym samice zolwi przyplywaja i robia swoje. Wtedy pracownicy przekladaja zlozone jaja do wylegarni, a potem takze opiekuja sie dopiero co wyklutymi mlodymi. Kiedy te osiagna odpowiedni wiek wypuszcza sie je do morza.
Niestety sezon legowy minal, wiec nie dane mi bylo duzo z tego procesu zobaczyc :(( . Moze pamietacie na Borneo pisalam o mozliwosci spedzenia nocy w sezonie na jednej z wysp Turtle Islands Park i jesli jest sie szczesliwcem podejrzenia jak one to robia :). Tu jest podobnie, ale o tej porze roku zobaczylismy juz tylko efekt - mnostwo smiechowych mlodych szkrabow szybciutko machajacych lapkami, kilka doroslych sztuk oraz mnostwo informacji o gatunkach. Z 7 morskich gatunkow zolwii, ponoc az 4 przyplywa kazdego roku na plaze Malezji zeby zlozyc jaja. Jak chcecie dowiedziec sie wiecej, odsylam standardowo do lektury.
 Plaza jest bardzo ladna, troche stroma z grubym piaskiem z dala od miejsc turystycznych, wyjatkowo (jak na plaze) pusta. Przy wejsciu na plaze stoi wielka tablica z ostrzezeniem o nie plywaniu, nie bieganiu, nie halasowaniu itd na plazy po 18:00 do rana. Oczywiscie chodzi o sezon, ale moze to i dobrze...

Kolejne 10 dni (02-13.11) spedzilismy w Gambing, posrodku plantacji palm "olejowych" w ciszy, skupiajac sie wylacznie na sobie i bylo super.

13.11 zjechalismy do KL (Kuala L.). Majac niecale 2 dni pokrecilismysie ponownie troche po miescie, odwiedzilismy dzielnice chinska z jej Swiatyniami oraz marketem pelnym torebek i okularow m.in. prawie Chanela, Prady i LV... oczywiscie prawie, bo chodzi o podrobki no i mnostwa roznych innych 'rzeczy'...

15.11 opuscilismy Malezje i wkroczylismy w inny swiat... przed nami Kampuchea...

Freitag, 18. November 2011

18 dni na Jawie...

Uf tym razem troche sie zagalopowalam z ta cisza w eterze, ale tez jakos wiele sie nie dzialo... A zatem... podroz z Maumere do Yogyakarty wymeczyla mnie strasznie, ale tak na zasadzie kaca - dopiero na drugi dzien po... Podroz rozpoczelismy o 6tej rano, a dojechalismy na miejsce po 22giej. Niezle co?? O 6tej ruszylismy z hotelu na lotnisko. Lot rozpoczal sie o okolo 8mej. Po jakiejs godzinie do poltorej lotu zaliczylismy krotkie miedzyladowanie w Labuanbajo, czyli na zachodnim krancu Flores. Przy okazji moglismy zobaczyc jak sie tu wita gubernatora :)) Flores (przylecial z nami, albo moze my z nim) nalanego z lekka, starszego zadowolonego z zycia pana - muzyczka i piekne panie ;)... Na tym malutkim lotnisku spedzilismy okolo pol godziny, a nastepnie wystartowalismy w strone Dempasar, gdzie spedzilismy okolo 4 godzin czekajac na lot do Surabaya, a krotko po 3ciej popoludniu (juz po przestawieniu zegara o godzine do tylu) wyladowalismy w Surabaya, czyli na wschodniej Jawie i postanowilismy od razu udac sie dalej, zatem wzielismy taksowke na dworzec kolejowy i o 17:00 pociagiem o znajomej nazwie "Bima" udalismy sie do Yogyakarty. Poniewaz byl to jeden z najdrozszych ekspresowych pociagow, siedzenia byly bardzo wygodne, dostalismy tez koce, poduszki oraz herbate (za ktora pozniej sie okazalo trzeba bylo zaplacic, choc rozdawali tak jak to u nas w EC pociagach jakby byla w cenie biletu ;) W cenie biletu za to pogryzly mnie pluskwy i mialam przez caly lewy bok i troche na plecach strasznie swedzaca 'wysypke'... Cala podroz zleciala fajnie i szybko jakby to bylo tylko kilka godzin, ba nawet lepiej niz czasami, kiedy to sie strasznie nudzilam albo zle sie czulam, ale jak w koncu przybylismy do hotelu padlam po 15 minutach i generalnie kolejne 3 dni czulam jakies takie dziwne wymeczenie... w stylu wlasnie kaca ;) W "Jogji" jak wszyscy mowia na Yogyakarte, spedzilismy troche ponad 2 tygodnie (30.09 - 15.10), nie robiac nic specjalnego. Troszeczke czulismy sie zmeczeni zwiedzaniem swiatyn, muzeow itd... i zeby zabic wyrzuty sumienia z tego powodu, powtarzalismy sobie, ze za "chwile" bedzie Kambodza, a tam sie jeszcze zdazymy nazwiedzac... Ktoregos dnia, chyba 04.10 wybralismy sie do Palacu Sultana, jednej z najwiekszych "atrakcji" miasta, ale ze ten dzien jest dniem wojska w Indonezji i po drodze natknelismy sie na obchody tegoz swieta, to w koncu nie dotarlismy do Palacu (nieopodal), ale ogladalismy parade roznych formacji wojskowych przez kilka godzin... bardzo fajna radosna impreza, mnostwo przystojnych facetow w roznokolorowych mundurach i beretach (nie, moherowych nie! :))
Do Palacu w koncu dotarlismy 11.10, ale jakos szalu nie robi i generalnie nie wyglada jak palac. Sklada sie z kilku niskich budynkow, do glownego turysci nie wchodza, bo Sultan tam mieszka, dwa lub trzy (tylko zadaszone) sa przeznaczone na orkiestre... w kilku jest muzeum, dawne zdjecia, jakies wazy, pamiatki (wiekszosc info niestety tylko w Bahasa).
Przechadzalam sie czesto glowna ulica miasta zwana Malioboro, miedzy drobnymi kramikami z pamiatkami, naszyjnikami, butami, ciuchami itd... Natomiast do kilku swiatyn poza miastem np Borobudur, Prambanan czy Ratu Boku zabraklo nam weny... 15.10 pociagiem ruszylismy do Jakarty, a 17.10 opuscilismy Jawe oraz Indonezje i polecielismy do Singapuru...

Samstag, 15. Oktober 2011

Moni, Wodong i Maumere..

25.09 Na spokojnie tym razem, nie rano o 6 lub 7mej, ale ok 11tej wyruszylismy do Moni (56 km). W Moni spedzilismy dwa dni - bardzo 'stadnie' tym razem. Z Ende wyruszylismy z dzien wczesniej poznanym Konradem, w autobusie poznalismy Simona, wiec wyladowalismy w tym samym hotelu, a na obiedzie poznalismy Annie i Heike, a potem w poszukiwaniu kogos na wycieczke 'dobila' do nas 70-cioletnia Erika. Siedzielismy wiec wszyscy (Amerykanka, Wegierka, ja i 'kupa' Niemcow) do wieczora w restauracji (nie, nie przy piwie tym razem bo piwo tu kosztuje majatek - na nasze 14 zl!!! najtaniej piwo mozna kupic za ok 7 zl to i tak duzo! no nie??), a nastepnego ranka (26.09) o 5:00 wynajetym 'bemo' (lokalny minibus) ruszylismy  zobaczyc wulkan Kelimutu oraz pobliskie wulkaniczne jeziora. Po wyjsciu z minibusu, tylko 20 minut zajelo nam wejscie na punkt widokowy z ktorego mozna obserwowac jeziora wulkaniczne oraz wschod slonca. Byla mgla, a potem faktycznie slonce pare razy sie ukazalo, ale nie byl to raczej idealny na to dzien... Pozniej przyplatalo sie stado makakow i lypaly tylko oczami skad tu i od kogo dostac jedzenie.
W poblizu Kelimutu (1640m) sa trzy jeziora: 'czarne', 'turkusowe' (te widac z tarasu) i dalej  przy trakcie 'brazowe'. W kazdej porze roku zmieniaja zabarwienie (a nawet z miesiaca na miesiac) i jest lista kolorow jakie kazde z nich przybieralo w kazdym miesiacu az od 2005. Naprawde imponujace jak duzo jest kolorow i odcieni.
Potem 4 lub 5 godzin wracalismy pieszo do Moni, po drodze rozmawiajac z Erika i sluchajac jej opowiesci, bowiem okazalo sie ze podrozowala duzo w zyciu (ma tez 3 albo nawet 4 paszporty, choc nigdy nie byla zamezna!!), a obecna podroz zaczela w 2004 :)))
Z Moni tez nie spieszac sie specjalnie ruszylismy (27.09) do Maumere i dalej do Wodong. Wodong to mala wioska lezaca nad Morzem Flores- kilka domow oraz kilka guest house'ow jak nasz,... Zadbane, czyste bungalows - do tej pory, zdecydowanie najlepsza ich wersja... Piekna plaza, piekne morze i prawie zywej duszy oprocz kilku rybakow i dzieci zarzucajacych sieci i probujacych cos w nie zlapac... Cisza spokoj... Mozna snorklowac i nurkowac. W poblizu znajduje sie nawet japonski statek, ktory zatonal podczas wojny i jeszcze do niedawna przy snorklowaniu mozna go bylo dojrzec, ale teraz ponoc sie 'zeslizgnal' dalej po dnie i widac go juz tylko przy nurkowaniu...

Zatem odpoczelismy troche w Wodong - leniwe dni.. zero internetu, zero telewizora...

30.09 wyruszylismy z Maumere na wyspe Jawe... ale to juz inna historia..

Samstag, 8. Oktober 2011

Riung, Park Morski 17 wysp oraz Ende...

20.09  Wyruszylismy do Riung - malej rybackiej wioski 'wydartej' lasom mangrowym. Droga-masakra, najgorsza ze wszystkich, ale to dlatego ze ta mala wioska z malym portem nie jest po 'drodze' do zadnego miasta oraz niewielu tu 'zaglada', wiec nikt sie o droge nie troszczy. Zero turystow.
Co ciekawe!! Prad zawital to dopiero 15 lat temu i wlaczany jest o 18 wylaczany o 6 nastepnego dzionka...
Czasem sobie mysle, ze tak powinno byc tez z telewizja w Polsce, przerwa w nadawaniu programow od rana do wieczora (bez tych oper mydlanych w stylu M jak... masakra - ale to byloby za piekne!!)... 

Gdzie to ja bylam... a no wlasnie cisza i spokoj,  my jako jedyni goscie w hotelu. Sniadania najwieksze jakie do tej pory w Indonezji dostalismy. Najczesciej jest to jeden maly nalesnik z plasterkami banana lub omlet lub kanapka plus kawa lub herbata. Tu dostalismy po dwa nalesniki z bananem i to duze, po jednym smazonym jaju na osobe oraz duzy talerz pokrojonej papaji  :))
Druga ciekawostka, w samej wiosce lub okolicach Riung mieszkalo do niedawna trzech polskich ksiezy, teraz w podeszlym wieku. Jeden zmarl 3 lata temu, drugi mieszka w swoim domku i nigdzie dalej sie nie rusza, a trzeci... ma hotel nieopodal tego w ktorym sie zatrzymalismy... jak to 'zarzadca' naszego hotelu powiedzial... dlugo byl ksiedzem, a teraz ma biznes ...
 
Zostalismy tu cztery dni. Jeden 'poswiecilismy' na podroz po 'Parku Morskim 17 wysp' ('17 Pulau'), ale to tylko nazwa, ktora nawiazuje do dnia 17.08 - dnia niepodleglosci Indonezji. Wysp jest 21.
Lokalni 'kapitanowie' czy moze raczej wlasciciele lodzi oferuja jedynie wyprawy do trzech z nich (pol dnia).  Najpierw jest Ontoloe. Na drzewach mangrowych porastajacych brzegi tej wyspy zagniezdzily sie wspomniane juz raz przeze mnie przy okazji Komodo 'pteropusy' ('flying foxes'). Naprawde cale ich mnostwo, czasem przy zachodzie slonca niebo nad Riung jest az czarne, jak nagle wszystkie poderwa sie do lotu...
Kolejna byla wyspa Rutung (na zdjeciu) - rajska wyspa z prawdziwego zdarzenia, przy ktorej posnorkowalismy, a potem na niej zjedlismy obiad. Na koncu byla Pulau Tiga (tiga znaczy trzy). Tu snorkeling byl niesamowity. Pelno najrozniejszych ksztaltow i kolorow korali, doslownie na wyciagniecie reki z pieknymi, kolorowymi i egzotycznymi - malymi i duzymi mieszkancami... Dwie 'rodziny' rybek 'clownfish' naprawde mnie rozbawilo. Wygladalo jakby jedna (czerwono-biale - jak w kreskowce o Nemo, oraz czarno-biale z zoltym dziubkiem) miala tylko jedno male, a druga tylko dwoje. A najsmieszniejsze - kiedy dotknelam ukwiala w ktorym ow rybki sie chowaly, ten sie wzial i zamknal w sobie, a te biedaki plywaly wokolo kompletnie zbite z tropu (co wlasciwie sie stalo...), ale twardo najwieksza z nich, kiedy zblizylam reke probowala w obronie mlodych mnie odstraszyc... slodziaki...

24.09 Z Riung wczesnym rankiem (6:00) wyruszylismy do Ende (5h). Ende jest strasznie 'rozwleklym' portowym miastem i wszedzie jest daleko. Zatrzymalismy sie w hotelu 'Safari' chociaz nijak sie to nie kojarzylo... Moze jak nagiac nazwe i wziac pod uwage te wszystkie stworzenia latajace, chodzace i pelzajace po scianach, podlodze i gdzie jeszcze to moze i nocne safari tu jest...

Do Ende dobilismy ok 11:00 zostalismy caly dzien i noc. I tak za dlugo...

Sonntag, 2. Oktober 2011

Bajawa..

18.09 wyruszylismy dalej do Bajawy. Droga zajela nam standardowo godzine dluzej niz powinna (5h), a w Bajawie, poniewaz lezy ona na wysokosci 1 100 m dnie sa chlodne, a noce bardzo zimne o czym brutalnie sie przekonalismy budzac sie w nocy mega zziebnieci... Hotele nas bardzo negatywnie zaskoczyly, bardzo sie cenia jak na strasznie liche warunki (niektore lacznie z grzybem na scianie, w ogole niewietrzone - bleh!!), na szczescie znalezlismy w miare zacne miejsce juz troche poza miastem, ale ten chlodny klimat  - nie, nie chcielismy tu byc dluzej niz powinnismy. A dlaczego powinnismy?
Miasto lezy w pieknej okolicy - wiadomo gory, w miare blisko jest tez wulkan na ktory mozna sie wspiac
(3 dni). Wyglada on super.. jak egipska piramida, ale od strony Riung (pln.). Na wrzuconych zdjeciach jest z innej strony (pld.) i tak go juz niestety nie widac. A oprocz wulkanu, w poblizu Bajawy jest kilkanascie tradycyjnych wiosek ludzi Ngada (chrzescijanie, ale i animisci). Ngada to tez nazwa jednego z 5 rejonow na Flores.

Zatem nastepnego dnia (19.09) rankiem, wybralismy sie w podroz po wspomnianych bardzo starych, tradycyjnie budowanych tu wioskach. Najpierw byl taras widokowy 'Manu Lalu' skad widac jak na dloni wspomniany wulkan Gunung Inerie (2245m), pobliskie gory oraz kawalek wybrzeza i ocean...

Pierwsza odwiedzona przez nas tradycyjna wioska to Luba. Niektore chaty maja ok 500 lat. W wioskach tych zawsze budowane sa totemy - przypominajace ksztaltem malutkie 'chatki' w holdzie przodkom. Rozne ksztaltem dla kobiet - bhaga i mezczyzn - ngadhu (jeden przodek - jedna ''chatka''), ktorzy 'zalozyli' wioske oraz oltarze na ktorych skladane sa ofiary (zwierzeta). Czy to slub czy pogrzeb lub poczatek roku (tzw. Reba), zabija sie swinie, potem bawola i sklada w ofierze, a potem cala wioska griluje i ucztuje...  Oczywiscie troche uproscilam sprawe, ale mniej wiecej to tak wyglada. Wiele jest roznych obrzedow oprocz wyzej wspomnianych np poswiecenie (krwia zwierzat) nowego domu przez wlascicielke. Bo warto wam wiedziec, ze o ile wszedzie na Flores to chlop jest 'glowa' rodziny, o tyle w Bajawie to kobieta rzadzi !!!    :))

Obrzedy te dotycza takze innych wysp np niedaleko lezacej Sumby. Roznia sie od tych na Flores oczywiscie, ale generalnie cel jest taki sam - w waznej dla wioski lub rodziny chwili poswieca sie w holdzie przodkom zwierze, a potem przyrzadza sie mieso i cala wioska je...W wioskach takze obowiazuje system kastowy (3 kasty - podobnie jest na Bali), starszyzna ponoc bardzo pilnuje, zeby nie bylo 'mieszanych' - niedozwolonych zwiazkow, za co grozi nawet smierc.

Druga wioska - Bena - wieksza, bardzo ladnie wkomponowuje sie w otoczenie. Na pierwszy rzut widac, ze miala wiecej przodkow. Oltarze na ofiary tez robia wrazenie. W glebi wioski jest takze oltarz z Matka Boska, a za nim taras z pieknym widokiem na doline.

W pierwszych dwoch wymienionych, najczesciej odwiedzanych przez turystow wioskach mozna kupic tez tradycyjnie tkane rzeczy - ikat' y. A oplata za wstep do wioski to: darowizna, nie bilet.   Jak w urzedzie ;) wpisujesz sie do ksiegi, piszesz skad jestes, ile podarowala(e)s. Pieniadze wspieraja cala wioske.
 
Do trzeciej wioski - Jerebuu zaprowadzily nas bardzo strome schody. Ta wioska ma 'tylko' dwie pary przodkow i nie jest tak okazala jak poprzednie, ale za to bardzo tu spokojnie, a ta cisza dziala kojaco. Wyrabiany jest tu tradycyjna metoda - olej kokosowy, rosna tu tez najrozniejsze owoce: mango, awokado, ananasy, po podworku lataja kurczaki, i prosiaczki. Wioska wiec jest w miare samowystarczalna ;))

Oczywiscie tradycyjne, stare wioski to nie znaczy, ze mieszkancy zyja doslownie tak jak od wiekow. Dzieci chodza do szkol, niektore wioski maja prad i inne dostepne w naszym wieku wynalazki.

A  po wioskach pojechalismy do 'goracych zrodel' Malanage. W praktyce rzeka splywajaca z gor - lodowata, druga wyplywajaca z ich wnetrza mega goraca - zlewaja sie w jedna. Co jest mega fajne to to, ze tak jak plyna, jedna strona jest lodowata druga goraca, wiec jak za... goraco / zimno, zmieniasz miejsce czasem o pare cm i juz masz to co potrzebujesz ;))  Relaksowalismy sie chyba ze dwie godziny. Super kojaco dziala na bole miesni...
No, ale potem musielismy wrocic na motorach po masakrycznie wyboistej lokalnej drodze, wiec bol miesni wrocil  :(((

Flores (Ruteng) Hobbit i Spolka

A tak krotko o Flores.

Podobno dawno, dawno temu zyl tu sobie maly czlowieczek, ktorego szkielet niedawno 'odkopano' w jednej z jaskin blisko Ruteng i nazwano sympatycznie 'Hobbit'. Pierwsi ''turysci'' z Europy, przybyli w 1512 i zadomowili sie w okolicach miasta Ende. Chrzescijanstwo przybylo tu 'tak przy okazji' i ma sie tu najlepiej w Indonezji (na Flores 85% ludzi to katolicy). Na wyspie zyje okolo 1,8 miliona ludzi, ktorzy podzieleni sa lingwistycznie, kulturowo (i regionalnie) na 5 glownych grup. Pomimo przyjecia wiary chrzescijanskiej, zachowal sie tu dawny, mozna powiedziec 'poganski' zwyczaj - opowiem nieco potem. Turystuczny boom przezywa wspomniane juz Labuhan Bajo. Reszta wyspy im bardziej na wschod, tym mniej 'tlumnie' odwiedzana. A wyspa jest przepiekna, bardzo gorzysta. Jest kilka wulkanow, piekne plaze i niezbyt dobre drogi... I bardzo, bardzo kiepsko z internetem.

W piatek 16.09 lokalnym autobusem (teoretycznie 4h, w praktyce 5) przejechalismy wglab wyspy do miasta Ruteng. Droga do Ruteng powoli wije sie w gore. Zakrety i gory gwarantuja lekki bol glowy, ale widoki sa zacne. Wczesnym wieczorem mozna juz poczuc chlod. Zatrzymalismy sie u siostr zakonnych. Najdrozsze, ale i najlepsze miejsce w miescie - bez watpienia. Cisza, bardzo mila atmosfera, zadbane i czyste pokoje i tylko zatluklabym te koguty co pialy juz o 3-ciej nad ranem. W sercu miasta jest boisko oraz komisariat policji, dalej nieco chaotyczny i zaniedbany market... Miasto nie jest ciekawe i wieje nuda, ale tu nie przyjezdza sie dla miasta. Okoliczne wioski, zapierajace dech widoki na doliny i na piekne kaskadowo lezace pola ryzowe, wodospady oraz wspomniana jaskinia, w ktorej znaleziono 'hobbita' to glowny powod przyjazdu turystow.

Podroz motocyklem (17.09) zaczelismy od widoku wspomnianych, jak okiem siegnac, tarasow pol ryzowych tuz za miastem, a potem obralismy droge 'na jaskinie'.
W okolicach Ruteng 'od zawsze' krazyly legendy o malych owlosionych ludzikach o plaskich czolach zwanych ebo gogo. Odkrycia dokonano w gorach wapiennych w jednej z jaskin - Liang Bua (14 km od Ruteng) w 2003 roku, na glebokosci ok 8 m. Odkryto szkielet na oko trzyletniego 'dziecka' (okolo metra wysokosci), ktory okazal sie szkieletem doroslego czlowieka. Potwierdzono, ze jest to nowy gatunek czlowieka i nazwano dzwiecznie Homo Floresiensis, a potocznie Hobbit. Zyl on sobie na Flores do momentu erupcji wulkanu okolo 12 000 lat temu ktora ponoc zmiotla wszystko i zdewastowala totalnie wyspe.

Dwa metry dalej, w kolejnym wykopie, znaleziono szczatki szkieletow gigantycznego szczura i karlowatego slonia (Stegodona). W jaskini praktycznie niewiele jest do zobaczenia, archeolodzy dwa dni wczesniej wrocili do swoich krajow, na miejscu ekipa zasypywala wykop, ale ja bynajmniej chcialam poczuc atmosfere tego miejsca. Przyjemny chlod, ale w przeciwienstwie do tych, ktore widzielismy wczesniej (np. w Laosie) tu widac grube warstwy wieloletnich naciekow wody. Dlatego naukowcy stwierdzili; ze wlasnie przez te kolejne warstwy stale odkladanych osadow przenoszonych przez plynaca tu cale tysiaclecia wode; we wnetrzu sa idealne warunki na zachowanie sie pozostalosci organizmow, gdy przyszlo im zakonczyc tu zywot, lub zostaly tu pochowane. 

Dodac do tego smoka z Komodo i mamy gigantyzm i karlowatosc 'przeplatajace' sie ze soba na wyspach Indonezji... Bardzo to wszystko ciekawe i zastanawiajace prawda??

Donnerstag, 15. September 2011

Komodo i Rinca cd.

Drugiego dnia (13.09) po sniadaniu, juz o 7:00 dobilismy do Komodo. Komodo jest wieksza i jak juz pisalam nie taka goraca jak Rinca, zdecydowanie bardziej zielona, zatem i warany maja wiecej okazji zeby sie ukryc... Poza tym warany na Komodo sa najwieksze. Na necie pisza, ze warany dozywaja 30 lat, podczas gdy Park Narodowy Komodo utrzymuje, ze jest to wiek 50ciu lat. Kilka przez nas spotkanych mialo ponoc (wg przewodnika)  ok 30-35 lat.

Po raz kolejny wybralismy 2-godzinny marsz. Juz na poczatku trasy przy strumieniu, spotkalismy te wspomniane 30latki. Wokolo spacerowaly spokojnie jelenie. Warany sa aktywne w dzien, zwlaszcza kiedy jest duzo slonca (zmiennocieplne). Na poczatku tylko lezaly, jeden z przewodnikow - dla nas - 'turystow' zaczal rzucac w nie galeziami, zeby sie 'obudzily', wtedy sie podniosly i troche go pogonily... :))) a przy tym tez 'posyczaly' nie wiem czy chcialy walczyc, czy nas odstraszyc... ale ten syk jest dosc zlowrogi i przerazajacy...

Spotkalismy po drodze tez kilka mlodszych osobnikow, oraz jelenie i stado dzikow. Malp i dzikich koni na Komodo nie ma (jedynie na Rinca). Co ciekawe jak twierdza przewodnicy, nie ma tez komarow :))

Wspielismy sie na dosc wysokie wzgorze z pieknym widokiem na cala wyspe. A!!! I po drodze na chwile zatrzymalismy sie przy starej platformie, z ktorej kiedys warany karmiono.

Ofiary waranow byly i pewnie jeszcze beda. Choc zrodla mowia, ze warany unikaja czlowieka, to tak sobie mysle, ze jak sa mega glodne a okazja sprzyja, bo zaczaja sie od tylu, to pewnie i ja wykorzystaja. Wtedy najczesciej ugryza w noge, albo doslownie swoim ogonem 'powalaja' kogos z nog i atakuja gardlo. Wygladaja co prawda topornie i ciezko, ale jak przyjdzie do polowania, biegna baaaardzo szybko...

Mieszkancy wysp nigdy nie polowali na warany. Wierza w legende wg ktorej warany sa ich siostrami i bracmi, dlatego tez warany nie mialy nigdy duzo wrogow. Gorzej maja mlode, ktore czesto padaja ofiara tych 10-15 letnich najbardziej agresywnych osobnikow. Warany sa kanibalami, dlatego do 3 roku zycia mlode 'smoczki' zyja... na drzewach :))

Najbardziej znanym turysta, ktory padl ofiara waranow jest Baron Rudolph von Redding w 1974. W dolinie jest pomnik - bialy krzyz ku jego pamieci. Przewodnicy mowia, ze odlaczyl sie od grupy i poszedl nieco z boku, zeby zrobic lepsze zdjecia, a jeden zaatakowal od tylu, powalil go i ugryzl w gardlo (tak robia zeby ofiara nie mogla krzyczec 'na pomoc'). No i znaleziono tylko aparat fot. okulary i buty. Na necie sa troche inne wersje, ze spadl gdzies i krwawil z kolana (warany maja super wech), ale nie chcial zeby czekali, wiec reszta poszla dalej... W kazdym razie nieciekawa historia...

Gdy opuszczalismy wyspe mlody kolorowy, pewnie w wieku okolo  6-8 lat osobnik, przecial nam droge i 'odprowadzil' nas ok 100 m w strone naszej lodzi. Milo z jego strony... :))

Potem poplynelismy w rejon gdzie jest mnostwo mant (plaszczek) i widzielism cale mnostwo z lodzi. Niektore naprawde duze. Posnorkowalismy tam, ale z bliska pod woda zadnej juz nie widzielismy. Potem w drodze powrotnej byl snorkeling w poblizu wyspy Angel Island, juz blisko Flores. Piekna mala wyspa z biala plaza. W wodzie duzo paskudnych meduz i sporo roznych korali... Na wyspie jest tez hotel - Resort, cene w granicach 100 euro za noc.

To tyle z Komodo... :) i Labuhan bajo na Flores... miasteczko (portowe) jest bardzo turystyczne nie tylko ze wzgledu na wycieczki na Komodo i Rinca, ale takze na cale mnostwo miejsc do nurkawania.

Jutro ruszamy w glab wyspy. Na wschod, do Ruteng...

Dienstag, 13. September 2011

Komodo i Rinca

Indonezja jest, jak zapewne wiecie krajem 17 000 (niektorzy nawet mowia o 20 000) wysp. Kazda wyspa jest inna i kazda wyjatkowa.

Pomine jednak narazie w opowiadaniu: Bali, Lombok i Sumbawa, bo wczoraj i dzis spelnilo sie jedno z moich dzieciecych widzimisie. Ktos moze nazwac to marzeniem. I chce sie od razu tym podzielic. Zwlaszcza, ze nie ma tu w hotelach wifi. I musimy biegac po restauracjach.

Do Labuanbajo na zachodnim wybrzezu wyspy Flores dotarlismy pare dni temu - 09.09. Wyluzowalismy troche i odpoczelismy, bo podroz po wczesniejszej Sumbale dala mam troche w kosc.
Ale wczoraj (12.09) w koncu udalismy sie na wycieczke, na ktora czekalam od dawna, na wyspy: Rinca i Komodo. O 7: 30 ruszylismy lodzia w czworke, dobrze sie zlozylo, para z Francji - bardzo sympatyczna... postanowila do nas dolaczyc i dzielic koszty lodzi / wycieczki. Pierwsza w planie byla Rinca. Wyspa oczywiscie mniejsza w porownaniu z Komodo, ale i bardziej goraca i sucha. Nie ma wiele drzew, raczej krzaki.
Na dzien dobry przy kuchni lezaly 4 srednie warany. No tak - czuja jedzenie. Dawno temu, jak mowia przewodnicy zaczeto karmic Warany i tak bylo kilka lat, ale teraz jest to im zabronione. Z trzech roznej dlugosci tras, na trekking wybralismy najdluzszy - 2godzinny. Po 10 minutach marszu, doszlismy do miejsca, gdzie kilka dni temu warany zabily dzikiego konia (tak wszystko co zyje na wyspie jest dzikie). Oprocz koni, warany na Rinca poluja tez na malpy - makaki (long-tailed macaques) i jelenie.

Zatem 20 minut gapilismy sie, z oczami jak pieciozlotowki, jak w miare mlody osobnik wcina co zostalo na szkielecie, jak sobie pomaga pazurami i 'zmijowatym' jezykiem. Naprawde mielismy szczescie (niektorym widok waranow konczy sie na tych lezacych w sloncu przy kuchni). Potem tez mignelo nam kilka lezacych w sloncu, starszych osobnikow, jeden naprawde wielki i stary, oraz jeden mlodziutki kolo 3 lat - fantastycznie kolorowy. Generalnie jak tak sobie leza to wygladaja jak sucha kloda drewna posrod drzew... Bardzo ciezko je wypatrzec - bardzo, a na dodatek jak chca zaatakowac to skradaja sie od tylu. Nikt i nic nie ma szans. Trase zrobilismy w 1,5 godziny, a potem dalej ruszylismy (lodzia) w strone Komodo i po drodze na zatoke, na ktorej zacumowalismy i nocowalismy, jeszcze posnorklowalismy w przepieknym miejscu - Pink Beach.. Roznokolorowe korale, ryb mniej, ale korale naprawde przepiekne - roznej wielkosci i naprawde rozne rodzaje. Jeden szczegolne rzucil mi sie w oczy - wielki okolo metrowy, okragly i pomarszczony - jak ludzki mozg. Chociaz woda byla okropnie zimna, zachmurzylo sie i wial straszny wiatr (zero slonca), naprawde waaaarto bylo!!

Wieczorem przed snem jeszcze podziwialismy Flying foxes. Po naszemu Pteropusy... najwieksze zyjace nietoperze... A tak na marginesie malpy nie daly mi spac... Na wyspie przy ktorej cumowalismy, chyba blisko mialy jaskinie i wrzeszczaly cala noc. Najpierw myslalam, ze ktos podcina swiniom gardlo, taki krzyk i wrzask, ale o 3 nad ranem???

O dzisiejszym dniu opowiem pewnie pozniej albo jutro... cdn... niestety musimy leciec, dopiero co wrocilismy, poszlimy do hotelu zalatwilismy nocleg, teraz kolacja, a nasze biuro z urocza belgijka, ktora zostala tu (oczywiscie) z milosci i ktora nam 'zalatwila' wycieczke ma nasze bagaze, a otwarte jest jeszcze tylko 20 minut... papa

Sonntag, 11. September 2011

Kuala Lumpur... czyli potocznie KL

21.08 W niedziele wczesnym rankiem wyruszylismy do Kuala Lumpur. Dobra wiadomosc: tylko 2h autobusem z Malakki. Zabukowalismy wczesniej hotel blisko dworca na ktory przyjechalismy. Moj plecak robi sie troche za ciezki na dlugie chodzenie... od dluzszego czasu oscyluje kolo 20 kg.  Dobrze ze i dworzec byl w sercu miasta i wszedzie stamtad w miare blisko. Nie spodziewalismy sie rewelacji, ale hotel bardzo pozytywnie nas zaskoczyl. Pokoj skromny, ale czysciutki. Akurat w dzien naszego przyjazdu zaplanowali zmiane materaca na nowy, wiec dobrze nam sie spalo. Poza tym super sprawa: kuchnia - herbata i kawa i goraca woda, zeby sobie zaparzyc cos o kazdej porze (nie czesto sie zdarza), taras dla gosci, gdzie wszyscy przesiadywali i wieczorem przy piwku dzielili sie 'doswiadczeniami' z podrozy, a na poczatek chlopak, ktory nas przyjal w hotelu wyjasnij nam i wkazal na mapie wszystko co warto zobaczyc i gdzie warto zjesc :))
Miasto bardzo mi sie spodobalo. Centrum najbardziej porownalabym chyba do tego w Bangkoku, niz w innych miastach w ktorych bylismy, moze nawet miejscami do Singapuru. Mnostwo wiezowcow, nowoczesnych centrow handlowych, kawiarni i restauracji. Zdecydowanie dynamicznie rozwijajace sie. Oczywiscie bylismy w Petronas Towers, chociaz nie na gorze. Na samym dole jest centrum handlowe, na zewnatrz calkiem zgrabnie ulozone w calosc park i sztuczne jezioro. Wjazd na wieze sobie darowalismy, choc pokusa byla spora. Zeby kupic bilet trzeba stac w kolejce od 7:00 rano lub wczesniej (bo podobno tlumy),  od 8:30 mozna kupic bilet na nastepny dzien (!), a ilosc biletow ograniczona. Obowiazuje zasada 'pierwszy przyszedles, pierwszy dostaniesz bilet'...
 My skupilismy sie przede wszystkim na zalatwieniu wizy do Indonezji. Co prawda 30-dniowa dostaje sie przy przekroczeniu granicy, ale my chcielismy pobyc dluzej, wiec wystapilismy o 60 dniowa w ambasadzie w KL. W poniedzialek 22.08 z samego rana udalismy sie do ambasady. Troche tam wysiedzielismy, ale na szczescie wizy obydwoje dostalismy. Czytalismy na forach, ze jest ciezko i byly przypadki, ze po prostu oddawali pieniadze i paszport i wizy nie dali, nie bo nie. Bylby duzy problem, zreszta jak za kazda wiza, sie zastanawialismy - co gdyby jedno z nas dostalo wize, a drugie nie... albo jedno dluzszy pobyt, a drugie krotszy - jak to bylo w Bangkoku i co z tym fantem bysmy zrobili; na pewno to strata pieniedzy; dluzsza wiza kosztuje wiecej, a  podrozowac osobno nie chcemy. Bynajmniej ja.
Jak juz wspomnialam szczesliwie odebralismy wizy nastepnego dnia :))) a reszte czasu, spedzilismy na spacerach po miescie, w kinie oraz na konwersacjach hotelowych. Ostatniego dnia kiedy to zwiedzilismy najwiekszy w okolicy Central Market w drodze powrotnej natknelam sie na kilka sklepow na ktorych wypatrzylam znajomy jezyk. Od razu przypomnialy mi sie charakterystyczne okragle literki jezyka birmanskiego :))) Okazalo sie, ze te kilkanascie metrow ulicy to faktycznie taka 'mala Birma'. Sklepy, w ktorych mozna dostac longy, Betel nuts, Thanake i wszystko, o czym Wam pisalam w Birmie. Kupilam wiec znowu zielona herbate i kilka charoots (cygara), choc tu mieli o roznych smakach i mniejsze (!). Znowu moglam powiedziec te pare slow, ktore pamietam czyli 'mingala ba' - witaj (oraz ile to kosztuje i dziekuje), a ze chlopak ktory tam pracowal byl z Birmy, ucieszyl sie na te moje kilka zwrotow, ale tez dowiedzialam sie pare rzeczy - drobiazgow, ktore mnie nurtowaly od czasu wyjazdu z tego pieknego kraju.
Bardzo wczesnym rankiem 25.08 wyruszylismy na lotnisko i lotem KL - Denpasar, zaczela sie nasza przygoda w Indonezji. Ok, ok... moze raczej nasza przygoda z Bali... Bali nie da sie tak poprostu porownac z reszta Indonezji.
cdn...

Sonntag, 4. September 2011

Malakka

18.08 z Kuching wrocilismy na polwysep Malajski do Johor Bahru. I od razu zlapalismy autobus do Malakki (3,5 h). Malakka znajduje sie w ciesninie Malakka, ktora jest jedna z najbardziej znaczacych punktow dla handlu na swiecie. Miasto Malakka jest portowym miastem zbudowanym w XIV wieku, stolica i historycznym centrum stanu, w ktorym przez nastepne stulecia kwitl handel. Miasto jest bardzo nowoczesne, stylowe i takie europejskie... Na architekture miasta zdecydowany wplyw mialy lata kolonizacji przez Portugalczykow, Holendrow i Brytyjczykow, ale takze tradycyje i kutura potomkow chinskich imigrantow - Peranakan, majacych duzy udzial w rozbudowie miasta. Zatrzymalismy sie wlasnie w tej dzielnicy, ktora nazwana jest poprostu Chinatown, chociaz wiekszosc nie rozmawia i nie uzywa dawno j. chinskiego. Zycie zdawalo sie tu zaczynac wieczorami. Pojawialy sie 'stragany' z jedzeniem, piciem, muzyka, zabawkami i  innymi roznosciami.
W Malacce jest mnostwo do zwiedzania. Zabytkowy ratusz, koscioly katolickie, chinskie swiatynie, muzulmanskie meczety oraz inne. My przez te jedyne dwa i pol dnia jedynie poplynelismy statkiem w rejs po rzece, bylismy w Muzeum Morskim, ktore znajduje sie w wielkim statku, oraz w kinie ;).  Polubilismy bardzo roznorodnosc Malakki. Dotyczy to takze kuchni (chinska, malajska, europejska). Wszystko smakowalo wybornie, zwlaszcza smakolyki, ktorych wiekszosc mozna spotkac ponoc tylko tutaj...
Niezbyt przyjemny moment kazdego dnia, pobudka z pobliskiego meczetu, modlitwa wygloszona przez mikrofon na poczatek dnia okolo 6tej, a potem kolejne 4 razy w ciagu dnia... 
p.s. Miasto Malakka zostalo wpisane w roku 2008 na liste UNESCO.

Kuching - Sarawak-Borneo-Malezja

14.08 z Kota Kinabalu przylecielismy na drugi koniec malezyjskiej czesci Borneo, do stolicy Sarawak - Kuching. Kuching w jezyku malajskim znaczy kot. Nazwe taka ponoc nadal miastu pierwszy biala radza - James Brook. Sa pomniki kotow na ulicach, oraz jest poswiecone im w calosci muzeum(!) no i mnostwo roznych gadzetow w sklepach typu pluszaki-koty i podobizny roznej masci na koszulkach. Miasto jest zadbane i bardzo ladne, zwlaszcza kolorowa dzielnica chinska oraz deptak nad rzeka. Powiew swiezosci po rozwleklym, zatloczonym i nieco dusznym Kota Kinabalu. Bylismy w Muzeum Sarawak w ktorym znajduja sie muzea Sztuki, Natury i Etnologii (w zakres muzeum wchodzi takze historia, geologia i archeologia)... Wieczorami nad rzeka wyrastalo jak grzyby po deszczu mnostwo 'budek' z jedzeniem, koktajlami i muzyka. Duzo spacerowalismy po miescie, ale ze zwiedzaniem potraktowalismy sie w miare ulgowo.

Samstag, 27. August 2011

Borneo, Sabah

01.08 przylecielismy z Johor Bahru (pld-wsch czesc polwyspu Malajskiego) na Borneo, a dokladniej do Kota Kinabalu, miasta ktore lezy we wschodniej czesci malezyjskiego Borneo zwanej SABAH. Tu tez znajduje sie najwyzszy szczyt Malezji Kinabalu (4 095 m). W kota Kinabalu spedzilismy pare dni, ale samo miasto jest rozwlekle, niezbyt przystepne... Przez te kilka dni czytalismy o tym wszystkim i zastanawialismy sie jak dalej chcemy podrozowac, no i co warto zobaczyc na Borneo. Wyspa ta oczywiscie slynie ze swej fauny i flory, niektore gatunki sa tu endemiczne, wiec postawilismy na to... 04.08 udalismy sie do oddalonego o 330 km Sandakan, gdyz wydalo nam sie ciekawsze (wszystko tu jest nieco drozsze niz na polwyspie). W blizszej lub dalszej odleglosci od Sandakan dostepne sa wycieczki jak np:
- wspinaczka na Kinabalu - niestety trzeba zabukowac kilka miesiecy przed... :(((  ,
- nocna obserwacja zolwii zielonych podczas skladania jaj (na wysepkach archipelagu Sandakan), 
- wizyta u Urangutanow - w miescie Sepilok, w 'Sepilok Orang-utan Rehabilitation Center', 30 ringgit/os, 20km (tam podejrzewam Martyna W. pseudonim 'podrozniczka' od calowania w sierocincu orangutnow nabawila sie grzyba),
- Gomantong Caves - system jaskin z mnostwem zyjacych w niej ptakow z rodziny jerzykowatych, okolo 100km od Sandakan. Trzeba wspomniec, ze gniazda tychze ptakow sa bardzo pozadane przez lokalna spolecznosc ze wzgledu na walory smakowe i sporzadza sie na ich bazie zupe. Sa dwie jaskinie - Czarna  jest otwarta dla zwiedzajacych i ma okolo 90m wysokosci, Biala natomiast jest mniej dostepna, bardziej niebezpieczna i trzeba miec 'specjalne' pozwolenie na wejscie (czyli wiecej 'posmarowac'). Z Czarnej j. zbiera sie czarne gniazda (tansze), z bialej jaskini zas (jak zgadliscie zapewne) w wiekszosci  ptaki skladaja b. wysoko biale gniazda (obecnie bardzo drogie, lepsze w smaku).  Ze wzgledu na wspinaczke po nie, ciezko je bylo, i coraz trudniej jest je zdobyc. Z czasem ludzie zaczeli zabierac je, nawet zanim mlode sie wykluly z jaj, tym samym ich populacja zaczela drastycznie malec. Teraz jaskinia jest 'pod ochrona'  :))
- Rainforest Discovery Centre (Sepilok, bilet 10 ringgit/os) w malym budynku przy wejsciu zaprezentowane sa gatunki roslin i zwierzat na Borneo, a za nim jest ogrod botaniczny, wielkie jezioro i duza powierzchni dzungli do spacerow, wiec jeden dzien w tym miejscu to zdecydowanie za malo...
- wyprawa lodzia po rzece Kinabatangan z nadzieja na obserwacje jednego z bardzo interesujacych gatunkow Borneo - Hornbill czyli dzioborozca, a takze Raflezji Arnolda (haha tym razem nic wspolnego ze Schwarzeneggerem...), chociaz ja mozna ponoc spotkac tez na Sumatrze i wiele innych. Mozna je wypatrzec, ale nie jest zagwarantowane, ze sie cokolwiek zobaczy, oprocz rzeki i dzungli  ;)
- no i juz niektorzy widzieli zdjecia - 'Labuk Bay Proboscis Monkey Sanctuary' (60 ringgit/os).  Mina niektorych malpek i dotkniecie  nochala (az 3 razy) doroslego samca o 'doroslym' , pokaznym nochalu... BEZCENNE!!!!   ;)))))
- To oczywiscie nie wszystko...  Jest tez mega duzo okazji i miejsc do nurkowania oraz... do wolontariatu :))) jesli komus z Was znudzi sie robota, ma duzo kasy i chcialby pomoc... ;) Zainteresowanym moge podac linki...
Wspomniec chce tez, ze z Sandakan do Ranau (okolo 260 km) mialy miejsce w mrocznych i ponurych czasach II wojny swiatowej 'marsze smierci', czyli marsze wiezniow wojennych schwytanych przez Japonczykow. W obozie pracy w Sandakan podczas wojny pracowalo tysiece wiezniow. W 1944 r. zostalo ich okolo 2 400 glownie z wojsk australijskich i  brytyjskich  (warunki podobne jak te wiezniow w Tajlandii i Birmie przy budowie 'Kolei Smierci'). Kiedy wojna zblizala sie ku koncowi, a wiezniowie coraz czesciej sie buntowali, Japonczycy zdecydowali o przeniesieniu obozu wglab Borneo. Wiezniow wysylano do Ranau w trzech marszach (pierwszy - 28 lutego 1945r), a jedynymi ktorzy przezyli bylo 6 Australijczykow, ktorym... udalo sie uciec jeszcze podczas marszu lub juz z obozu w Ranau, a nastepnie otrzymali pomoc lokalnej spolecznosci. Japonczycy byli nieludzko brutalni. Do lipca 1945 wszyscy zmarli, nie bylo juz ani jednego ocalalego wieznia w obozie Ranau. Jak na ironie, po wojnie okazalo sie ze byly plany odbicia wiezniow na poczatku 1945 roku, ale padly sugestie wywiadu, ze raczej nie ma wiezniow (ocalalych) w obozie w Sandakan...
Jak zawsze, bardziej tematem zainteresowanych odsylam do lektury. Jesli chcecie poczytac na wikip. to od razu wejdzcie na angielska lub niemiecka wersje, bo polskiej nie ma. Nasz przewodnik 'Lonely Planet' troche sie mija z liczbami z wikip. 'Sandakan Memorial Park' znajduje sie kilka kilometrow od Sandakan.

Samstag, 20. August 2011

Selamat Datang - witajcie w Malezji!!! :)))

Po wyjsciu z singapurskiego Zoo ruszylismy do Malezji - do Johor Bahru. Nie ma zadnego problemu zeby dostac sie z Singapuru do Malezji - lokalne autobusy jezdza b. czesto :). Z wiza tez nie bylo problemu, dostalismy na 90 dni. Malezja lezy na Polwyspie Malajskim, oraz w polnocnej czesci Borneo (czasem okreslane sa poprostu jako Zachodnia i Wschodnia Malezja). Przedzielone sa Morzem Poludniowochinskim.

Od razu poczulismy roznice (po Wietnamie). Ludzie sa przyjazni, albo sie usmiechaja (czesto) albo nie zwracaja uwagi - ale sie nie gapia i nie wytykaja palcami. Jest duzo imigrantow, wiec pewnie dlatego... Spoty reklamowe przedstawiaja Malezje w regionie jako 'Truly Asia' (czyli prawdziwa Azja)... wlasnie ze wzgledu na ten kulturowy mix. Po raz pierwszy w naszej podrozy widzimy tez czesto kobiety w hidzabie (odslaniajaca twarz husta noszona na glowie przez muzulmanki). Przy czym czesciej w Malezji niz w Singapurze. Okolo 60% ludzi w Malezji wyznaje Islam, w Singapurze - okolo 15%.
Czego mi brakuje z Wietnamu, to zielonej herbaty. Tu sie pije zazwyczaj chinska czarna herbate z cytryna i lodem lub cacao tzw. Milo (z Tajlandii) oraz soki. Herbata zielona nie jest tu niestety popularna. Dobrze, ze kupilam w Wietnamie kilka paczek... nie na darmo moj plecak wazy 19,9 kg ;) (sprawdzone na lotnisku :)
Malezyjska walute - ringgit mozna spokojnie przyrownac do zlotego (1 PLN to 0,98 MYR). Ceny wygladaja roznie, czasem bardziej czasem mniej zblizone do polskich ;). Jedzenie (rewelacyjne) od 4 ringgit w gore, kawa od 2 (3w1 lub lokalna kawa w torebkach (jak herbata)) do 5-7 (porzadna dobra kawa z ekspresu) herbata okolo 2, soki - od 3 ringgit. Cena zalezy tez od tego czy napoj jest goracy czy z lodem (drozszy). Autobusy tez roznie od 12 ringgit (Johor B. - Mercing okolo 180 km), 19 (Johor B. - Melaka ok. 235 km) itd... bo cen zalezy oczywiscie od odleglosci. Pokoje w hotelach: od 35 ringgit (maly pokoj bez tv i toalety (dzielona), wifi jest (kiepsciutkie) albo w ogole nie. Srednio to 60 - 90 to juz w miare ok, reszta wiadomo duzo drozej... W porownaniu z hotelami w Wietnamie Malezja wychodzi kiepsko... Wiekszosc kosztowala 12 $ i byla jak za ta cene porzadna, a za 21 $ to mielismy naprawde pelen wypas, tu... czasem wchodzisz do pokoju i Cie z miejsca zaduch cofa, a pokoj kosztuje 65 ringgit... :((  Bilety do kina 8-10 ringgit. Taksowki sa drogie jak w Warszawie i wsrod lokalnych 'taksiarze' maja kiepska reputacje. Np. 6 km z dworca do miasta za 'teksi' trzeba zabulic 20-25 ringgit, a mini bus (prywatne firmy) bierze 1 ringgit. Na niektorych dworcach autobusowych lub lotniskach sa punkty taksowek i kupuje sie 'bilet' na taksowke. Bilety te maja ustalone ceny (w zaleznosci od czesci miasta, gdzie chcesz jechac) i wychodzi taniej niz jak sie wyjdzie z dworca i zlapie takse na ulicy...  przedtem, od Tajlandii po Wietnam bylo dokladnie odwrotnie :)
Z Johor Bahru pojechalismy do Mercing - malego miasteczka portowego na wschodnim wybrzezu (2,5h autobusem). Z reguly ludzie przyjezdzaja do Mercing, zeby dalej plynac na kilka wysp niedaleko i ponurkowac, my przyjechalismy troche poleniuchowac. Zajelismy sie tam malutkim kociakiem. Biedny futrzak - same kosci, chucherko, ledwo chodzil. Wzielismy do hotelu, karmilismy. Slodziak drugiego dnia juz zaczal ganiac i sie bawic. Po jednej nauczce z sikaniem na podloge nauczyl sie isc do lazienki. Taki madrala. Nie moglismy go niestety ze soba zabrac :((( (sprawdzilismy linie lotnicze... futerkowcom zakaz wstepu), wiec odstawilismy na to samo miejsce. Jego mama juz na niego czekala :)). Dobrze sie skonczylo. Jak go znalezlismy blakal sie sam, chudziutki, myslelismy ze nie ma nikogo :))
c.d.n.

Samstag, 13. August 2011

Singapur - bezpieczna wyspa, miasto lwa...

Lot do Singapuru (27.07) zajal 1,5 godziny (9:10 - 10:40) i ponownie przesunelismy zegarki godzine do przodu. Pierwsze wrazenie, bardzo pozytywne, bardzo czysto na ulicach, bez milionow motorow i... co tu duzo mowic - drogo. Przelicznik z 1 USD to 1,2 SD (singapurski dolar).  Dobra kawa kosztuje 3-5 SD.  Najdrozsze sa hotele - za pokoj dwuosobowy trzeba zaplacic ok 65 SD wzwyz. Dlatego popularne sa hostele z pokojami 6 osobowymi lub 10 osobowymi. I tak za miejsce w pokoju 10 osobowym trzeba zaplacic 18 SD/os. Mozna tez taniej, niz w restauracji, zjesc obiad w food courts.  Kraza plotki, ze za zasmiecanie na ulicach mozna dostac mandat, ale poniewaz smiecenie jest wbrew naszym zasadom (dostawanie mandatow tez ;) ), wiec nie sprawdzilismy.  Natomiast w miejscach publicznych jak metro tzw.  MRT  sa ogalaszane komunikaty, ze 'jesli zauwazysz cos lub kogos podejrzanie wygladajacego zglos... ', maja hopla na punkcie bezpieczenstwa. Nawet jedna pani z ochrony MRT chciala przejrzec moj bagaz, 'nie wyglada pani podejrzanie, ale pani bagaz jest taki duzy...' hehe Powiedzielismy, ze spieszymy sie na autobus i podrozujemy duzo wiec mamy duzo pamiatek, pogadalismy troche...  zmiekla... ostatnie czego mi wtedy bylo trzeba to otwieranie plecaka, moze tlumaczenie sie z czegos i niewiadomo ile by to zajelo... ;)
Singapur (Singa - lew, pura - miasto) jest miastem i panstwem w jednym, polozony na wyspie. Centrum miasta znajduje sie w pld-wsch czesci wyspy. Spedzilismy dwa baaaardzo dlaugie dni w Singapurze. Duzo sie nachodzilismy, bylismy w hinduskiej czesci miasta (w S. mieszka duzo Chinczykow i   Hindusow) zwanej Little India, w tybetanskiej Swiatyni, wieczorem zas udalismy sie na pld-wsch wybrzeze do Marina Bay - centrum biznesowe, gdzie znajduje sie m.in. resort Marina Bay Sands, a w nim oprocz markowych i bardzo drogich restauracji, butikow itd, jest naprawde masakrycznie wielkie kasino...  zwyklismy 'zaliczac' wszystkie kasina - duzo ich do tej pory nie bylo, ale zawsze pogralismy... ale to!!! to miejsce to czyste wiaractwo, a poza tym po 15 minutach wrecz skostnialam - doslownie, tak tam zimno, a ze jest 4 pietrowe to nawet spacer po tym miejscu zajmuje duzo czasu - cos w stylu spaceru po zlotych tarasach... Generalnie Marina Bay to po prostu imponujace i niesamowite miejsce, a zwlaszcza   architektoniczne cudo jakim jest hotel Sands SkyPark. Nie poszlismy dalej zobaczyc ArtScience Museum, bylo juz zbyt pozno...
Nastepnego dnia ruszylismy do zoo. Jest kilka polecanych miejsca do odwiedzenia w Singapurze jak: Zoo, Nocne safari, Bird Park itd. Bardzo zaluje, ze nie bylismy wystarczajaco dlugo, zeby zobaczyc wiecej... wlasciwie ledwo nam starczylo czasu na Zoo... jest bardzo duze i naprawde z przyjemnoscia mi sie po nim spacerowalo. Zadnych krat, futrzaki i spolka maja naprawde duzo przestrzeni... :))) 
Singapur bardzo nam sie spodobal... Bardzo. Wiec mam nadzieje, ze jeszcze tu zawitamy i nadrobimy.

Mittwoch, 3. August 2011

Ostatnie dni w Wietnamie...

Z Hanoi ruszylismy (10.07) do Hue nocnym pociagiem o 9:30 i dobilismy okolo 7 tej rano. Znalezlismy w miare fajny hotel, gdzie calkiem tanio mielismy duzy pokoj z balkonem i calkiem dobrym omletem na sniadanie :).  Hue nad rzeka Perfumowa  - dawna stolica imperium Nguyen, a pozniej stolica Wietnamu do 1945 roku, jest licznie odwiedzane, przede wszystkim ze wzgledu na bogata historie, muzea, liczne pobliskie pagody oraz cytadele w srodku miasta oraz oczywiscie... na swoj urok. Od 1993 wpisane na liste swiatowego dziedzictwa UNESCO.

Wietnam ma bardzo dluga i ciekawa historie, a niedawno tez bardzo krwawa. Ponoc epoka brazu nie zaczela sie wcale w Chinach, ale wlasnie w Wietnamie i Tajlandii i rozeszla na polnoc ;)), bylo tez ponad tysiac lat Chinskiej okupacji, oraz proby podbicia kraju przez Mongolow i Kmerow, no i oczywiscie wojny Indochinskie. Przez tysiaclecia w Wietnamie bylo wiele krolestw, dynastii i rodow, ktore wyglada na to ze stale walczyly miedzy soba, a jezeli godzily to jedynie w obliczu wiekszego zewnetrznego wroga jak np Chiny. Po dawnych czasach pozostaly wlasnie (wpisane na liste UNESCO) m.in. cytadela w Hue, a w niej odgrodzone miasto po ostatniej panujacej dynastii Nguyen, cytadela dynastii Ho (niedaleko Thanh Hoa) oraz ruiny swiatyn My Son (niedaleko Hoi An) - pozostalosc po bardzo walecznie nastawionym krolestwie Champa . My Son bylo religijnym centrum, oraz miejscem pochowku kolejnych wladcow krolestwa (niestety zniszczone w duzym stopniu podczas amerykanskich bombardowan). 

Z Hue takze wybralismy sie (12.07) na jednodniowy wyjazd do strefy zdemilitaryzowanej tzw. DMZ (demilitarized zone) granicy miedzy polnocnym i poludniowym Witnamem (pas o szerokosci 10 km - po 5 km z obu stron rzeki Ben Hai, dlugosc: ok 100 km od morza do granicy z Laosem, praktycznie wzdluz 17 rownoleznika), ustanowionej po I wojnie Indochinskiej na konwencji genewskiej. 'Ziemia niczyja'. Paradoksalnie, strefa zdemilitaryzowana, na ktorej z zalozenia zabronione bylo prowadzenie jakichkolwiek dzialan militarnych - byla bombardowana i nadal jest zaminowana oraz pokryta niewypalami. Ale nie tylko DMZ. Okolo 20 % powierzchni Wietnamu nadal nie jest 'oczyszczona' i szacuje sie, iz ok. 3,5 miliona min oraz 350 tys. do 800 tys. ton niewybuchow (UXO) nadal pozostalo i stwarza ogromne niebezpieczenstwo dla ludzi. Kazdego roku okolo 1 100 ludzi ginie, a okolo 1 900 osob zostaje rannych w wyniku wybuchow UXO w Wietnamie. Jesli chodzi o inne 'pozostalosci wojenne' na terenie DMZ, to niewiele tego, wiekszosc sprzetow rozebrano i wywieziono. Zobaczylismy ruiny kosciola (katolicy mieszkaja na poludniu kraju) z widocznymi dziurami po kulach, cmentarz zolnierzy Polnocnego Wietnamu, most Huong Hoa - glowne przejscie graniczne na rzece Ben Hai, szlak Ho Chi Minh'a zachowany w jednym miejscu oraz bardzo dobrze zachowane tunele Vinh Moc.
W wiosce Vinh Moc kilka kilometrow od strefy DMZ silnie bombardownej od 1966 mieszkancy wioski w 18 miesiecy wykopali tunele (o tej samej nazwie) na glebokosc od 12 do 23 m na potrzeby przetrwania bombardowan. Urodzilo sie w nim 17 dzieci. To nie jedyna wioska, ktora na czas wojny doslownie 'zapadla' sie tymczasowo pod ziemie...
13.07 przybylismy do starego, zabytkowego miasta Hoi An. Wpisane na liste Unesco, pierwsze dowody na zamieszkanie czlowieka datuje sie na 2 200 lat temu. Miasto ma dluga historie, ktorej calosci nie bede pisac. Wazne sa m.in. iz bylo miastem portowym krolestwa Champa (II - VIII wiek), a potem bylo waznym  portem dla statkow kupieckich i kupcow z calego swiata i osiedlilo sie tu ich wielu m.in. z Chin, Japonii, a potem takze z Europy. Ten fakt przyczynil sie m.in. do tego jaki jest uklad miasta. Waskie uliczki, rzedy starych budynkow oraz swiatynie sa z duzym wplywem chinskiego oraz japonskiego stylu architektonicznego. Miasto jest bardzo, ale to bardzo urokliwe, ja raczej cieszylam sie ta wyjatkowa atmosfera, niz zwiedzalam 'co sie da'. Jedyne co widzialam to unikalny zakryty most ze swiatynia (!) zbudowany przez Japonczykow. Wiekszosc budynkow nadal stoi tylko dzieki pieniadzom turystow - dawno juz  by sie rozpadly, ale odrestaurowane i pieknie pomalowane sa jedynie te, w ktorych teraz sa kawiarnie, restauracje, pamiatki lub ubrania prosto od krawca, bo warto wam wiedziec, ze Hoi An slynie z bardzo dobrych krawcow, ktorzy szyja garnitury i nie tylko na miare, oczywiscie taniej niz w Europie. Hotele sa drogie - wszyscy przeciez odwiedzaja Hoi An. My zaplacilismy 22$, przy sredniej w Wietnamie  ok. 12$. Jednym z plusow hotelu 'An Hoi' byl basen ;))))
Bardzo pozytywnym i znaczacym polskim akcentem jest osoba Kazimierza Kwiatkowskiego, architekta, ktory kierowal pracami konserwatorskimi Palacu Krolewskiego w Hue, prowadzil prace we wspomnianym miescie Champa - My Son, oraz w latach 90 niezgodzil sie na wyburzenie zabytkowej czesci miasta Hoi An wlasnie, ktorej Wietnamczycy chcieli sie pozbyc i pewnie dzieki temu Hoi An jest wpisane na liste dziedzictwa kulturowego UNESCO. Kiedy pytana, odpowiadalam skad jestem, od razu pojawialo sie nazwisko Kwiatkowskiego. Byl i jest znany i bardzo szanowany.

16.07 bardzo rano wyjechalismy z Hoi An do Quy Nhon, bo stesknilismy sie za plaza. Znane z pieknych plaz jest takze miasto Nha Thrang, ale po opisie wydalo nam sie za  bardzo turystyczne. Trafilismy wiec do miasta, gdzie nie ma prawie zadnego turysty, za to kiedy slonce sie powoli chowa na plaze wychodza tlumy Wietnamczykow, graja w pilke nozna!!! siatkowke plazowa, ale wiekszosc wypoczywa albo plywa, ale wszyscy - doslownie! sie na nas gapia. Kazdy nasz ruch nie ujdzie ich uwagi. Sama juz zwatpilam, moze lepiej bylo juz do tego turystycznego raju jechac, bo turysci mieliby nas przynajmniej gleboko gdzies... Na szczescie 1,5 km od miasta znalezlismy piekna plaze bez ani jednego ludka.  I bylo super...   A poza tym! pyszne i swieze owoce morza...  w restauracjach zamawia sie na kilogramy ;)

20.07 nocnym autobusem ruszylismy do Da Lat, miasta w regionie znanym z wina (o tej samej nazwie), roznej masci owocowych zelek oraz roznego rodzaju herbat i kaw. Uprawia sie tu truskawki oraz rozne rodzaje kwiatow oraz kawe, bo Da Lat lezy na wysokosci  1 475 m n.p.m. Okolice sa przepiekne, zalesione, a samo miasto jest bardzo ladne, zadbane i takie bardziej europejskie z miniaturowa kopia wiezy Eiffla i mniej podobnym, ale mimo wszystko, Big Benem. Duzo pieknych budynkow, wrecz willi w stylu kolonialnym.
W Dalat tez jest dom, sama nazwa mowi ze nie jest zwyczajny - Crazy House. Projekt zaklada dom, ktory wyglada jak chata baby jagi i spolki; polaczone schodami, schodeczkami i tunelami. Teoretycznie chodzi tu o powrot czlowieka do natury. Calosc w klimacie cos miedzy baba jaga, a Alicja w krainie Czarow. Nawet jest kilka pokoi jak w hotelu, jak np. pokoj kangurow ktory mozna wynajac i mieszkac. Naprawde crazy house...  Projektantka jest kobitka stad, ktora studiowala architektore w Moskwie i zaprojektowala takze kilka innych budynkow m.in. kosciol katolicki.
Bardzo dobrze sie czulismy w Dalat, aczkolwiek jak to w weekend standardowo przybyly tlumy Wietnamczykow.

ALE SAJGON!!!  :)))
Do HCMC (Sajgon) przybylismy (24.07) okolo 15:30 po okolo 7 godzinnej jezdzie autobusem. pogadalismy troche ze starszym panem, ktory stwierdzil m.in. ze nie lubi za bardz ludzi w Wietnamie, bo nie sa przyjazni, ale od razu dodaje, ze po akcencie slychac ze Ci niemili sa z polnocy... Cos w tym jest w HCMC ludzie raczej nie przepadaja za Hanoi oraz polnoca... Zas samo miasto mi sie bardzo spodobalo. Jest zatloczone - fakt, ale brak tego Hanoiskiego chaosu i balaganu. Zwlaszcza w dzielnicy, gdzie jest muzeum Wojny ... Jest czysto i zadbanie. Bylismy w 'War Remnants Muzeum'. Masakra i straszna tragedia. Najbardziej przemawiajace do wyobrazni, przerazajace i przejmujace sa zdjecia korespondentow wojennych, ktorych wiekszosc zginela zreszta w Wietnamie, Laosie lub Kambodzy, takze zdjecia ofiar chemikaliow uzytych w czasie wojny - nowonarodzonych dzieci, uposledzonych i naznaczonych roznych mutacjami.

Udalismy sie takze na jednodniowa wycieczke zobaczyc delte Makongu i wodny market...



To tyle z Wietnamu!!! :)

Mittwoch, 27. Juli 2011

Hanoi i Zatoka Halong

Hanoi (05.07) to bardzo zatloczone miasto. I powiem ze niezbyt nas do siebie przekonalo, ale napewno lekko zestresowalo. Wynajecie motoru w takim miescie to najbardziej stresujaca rzecz, jaka tu mozna zrobic. Sam spacer tu to porazka, Motorow jest tak masakrycznie duzo, ze nawet przejscie chodnikiem jest niemozliwe. Sa i zaparkowane wszedzie gdzie tylko jest jakis skrawek miejsca (na chodniku), ale i gdzie tylko sie da, to poprostu motocyklisci przejezdzaja chodnikami. W rezultacie ludzie chodza tu jezdnia... A po wiekszosci twarzy motocyklistow widac, jakze bardzosa zbulwersowani ze masz czelnosc isc chodnikiem i go nie przepuscic. Najlepiej jakby pieszych w ogole tu nie bylo... Poza tym spacerujac jestes non stop bombardowany pytaniami... moze chcesz kupic pocztowki, okulary przeciwsloneczne, a moze przewodnik - (nieudolne kopie tych dwoch ostatnich, a jakze) a moze 'You my friend!! moto???'. I tak az do bolu... Czego nie chcielismy przegapic w Hanoi to slynny Teatr Lalek na wodzie (teatr Thang Long). :)) Spektakl bardzo ciekawy, zupelnie inny od tego co nam znane. I nie mam tu na mysli tylko 'wygladu' lalek ani tresci, muzyki i nawet instrumentow, ale to ze scena jest lustro wody!!... :)))  Elektyzujace 50 minut i bardzo  magiczne...
Wyrwalismy sie z Hanoi szybko wykupujac trzydniowa wycieczke po Halong Bay (07-09.07).

I to byl strzal w dziesiatke. Wyruszylismy po sniadaniu w dziewiec osob plus 2 przewodnikow. Okolo 12 dotarlismy do zatoki i przesiedlismy sie z autobusu na lodz. Podczas obiadu statek wyplynal na zatoke i moglismy nacieszyc oczy widokami pieknych skal 'wystajacych' z wod zatoki, ktora jest wpisana na liste swiatowego dziedzictwa UNESCO. Pierwszego dnia zwiedzilismy takze najwieksza na zatoce jaskinie tzw. 'amazing cave' albo tez 'surprising cave' oraz wyspe Tip Top, ktora ma mala plaze z mnostwem turystow oraz taras widokowy na szczycie. Na taras prowadzi ponad 500 stopni schodow, a widoki z niego sa naprawde przepiekne. Wieczorem zacumowalismy na zatoce na noc. Wieczor spedzilismy wszyscy, grajac w karty, zas przewodnicy spiewali karaoke -  hiciory prosto z wietnamskich imrez. Czyli disco polo po wietnamsku. Na drugi dzien po sniadaniu poplynelismy na wyspe Cat Ba, najwieksza na zatoce i ruszylismy rowerami na wycieczke po drodze zatrzymujac sie w jednej z najstarszych tu wiosek. Po poludniu zas poplynelismy kajakami w kilka miejsc na zatoce do ktorych mozna sie dostac tylko w ten sposob :)) Jakos po piatej zameldowalismy sie w hotelu na wyspie Cat Ba. Zacny hotel z widokiem na zatoke. Wieczorem piwko po baskijsku hehe. Troje sposrod nas to mieszkancy kraju Baskow... A piwko po baskijsku to prosta zasada 'jedno miejsce/pub - jedno piwo'. Pozno poszlismy spac, za to ile bylo zwiedzania hehe   ;)))
W ostatni dzien po sniadaniu ruszylismy z Cat Ba z powrotem na lad, oplywajac szeroko w glab zatoke. Jedzenie bylo pyszne, pogoda dopisala, bylo pieknie slonecznie. Czego chciec wiecej.  Jak pamietacie bedac w Sapa na Halong byl sztorm i wszystkie rejsy odwolano... Mielismy szczescie, ponoc pogoda na zatoce potrafi sie zmienic diametralnie w blyskawicznym tepie.

Mittwoch, 13. Juli 2011

Dien Bien Phu & Son La

Z Sapa 29.06 wyruszylismy pod granice z Laosem. W Dien Bien Phu miala miejsce zwycieska bitwa wojsk Wietnamu nad Francuzami w 1954 (I wojna Indochinska), ktora zakonczyla na dobre etap kolonialnego panowania Francji w Wietnamie. Podroz zajela nam 9h (8:00 - 17:00) znowu gory, kreta droga i piekne widoki, minelismy tez dosc blisko Fansipan. W Sapa bylo dosc chlodno, w autobusie byl przeciag, wiec dojechalam do D.B.P. z przeziebieniem, a na drugi dzien juz grypa. Ale zwiedzilismy muzeum, w ktorym jest mnowstwo zdjec, broni a nawet wanna jednego z pulkownikow, oraz rower, ktory mogl przewiesc ladunek 337 kg, chociaz nie wygladal ;). Potem poszlismy w kilka miejsc zobaczyc m.in. bunkier, w ktorym pulkownik Piroth (widzac beznadziejnosc sytuacji swoich wojsk) popelnil samobojstwo (nic nie zostalo z tego bunkra; w zapadlej ziemii porosnietej trawa stoi tylko tablica pamiatkowa), wzgorze A1 - jedno z francuskich umocnien, odtworzony bunkier dowodztwa armi francuskiej oraz stary most Muong Thanh, tylko dla pieszych i motorow. Miejsca te sa w roznych czesciach miasta, wiec przy okazji zwiedzilismy to sympatyczne miasteczko, ktore widac po stanie hoteli i reakcji mieszkancow na nasz widok, nie jest zbyt czesto odwiedzane przez turystow.
02.07. W totalna ulewe wyszlismy z hotelu na dworzec, zeby zlapac autobus do Son La o 12:00. Na szczescie dworzec byl naprzeciwko hotelu, ale i tak zmoklismy jak te kury, a i pol godziny zajelo nam przekonywanie kierowcy, ze absolutnie, nie chcemy naszych plecakow na dachu!!! Lalo jak z cebra... chyba zwariowal, pokazalam mu na migi, zeby nasze bagaze wrzucic na tyl... 'nie, na gore' i tak kilka razy, poskutkowalo dopiero kiedy 'powiedzialam' mu, ze moze mi oddac kase za bilety... bo nie jade... Zatem nastepne 5 godzin, jechalismy sobie z kierowca - rajdowcem zeby, oczywiscie 15 km przed Son La zlapac gume... W Son La za duzo nie ma. Francuzkie wiezienie, w ktorym trzymano przeciwnikow antykolonializmu oraz muzeum. Czesc poswiecona grupom etnicznym, oraz czesc poswiecona Wielkiemu Ho Chi Minh. Nie zabawilismy tam wiec dlugo :).

Samstag, 9. Juli 2011

Sapa

Jestesmy w Sapa. Szosty dzien (23.06-28.06). Wsciekle typowo turytyczne miasteczko. Same hotele, restauracje, kawiarnie, sklepy z pamiatkami oraz butami i ubraniami do wspinaczki... Miasteczko jest calkiem przyjemne, aczkolwiek mam wrazenie, ze non stop cos tu buduja, dobudowuja, spawaja, wierca i tna (nawet o 11 wieczorem jak trzeba)... Hotele zdaja sie przescigac w wysokosci... zeby tylko miec jak najlepszy widok na gory. I wyglada na to, ze nie maja tu zadnych norm ani granic. My mamy pokoj na czwartym, ostatnim pietrze i nasz widok, to w pierwszym planie glowna ulica i hotele, a gory Hoang Lien sa dalej. Najwyzszy szczyt - Fansipan (3 143 m). Wokol Sapa jest kilka wiosek, z ktorych kobiety przyjezdzaja codziennie do Sapa w poszukiwaniu turystow, chcacych lub dajacych sie namowic na kupno pamiatki. Mozna tu spotkac kobiety Hmong Den (Czarne Hmong) oraz Dzao. Maja rozne rzeczy. Torby z wyszywaniami, haftami - rozne rozmiary, poszewki na poduszki, przykrycia na lozka, kolczyki i branzoletki itd. Ale najlepsze jest to, ze jak tylko wyjdziesz z hotelu (za kazdym razem), otaczaja Cie w ilosci od 2 do nawet 15 i oczywiscie,  rozmawiajac plynnie po angielsku, chcac cos sprzedac ida za Toba dopoki nie wejdziesz np. do restauracji. I wszystkie naraz mowia do Ciebie... 'Hej, jak sie masz? skad jestes? jak masz na imie?'  Po pieciu dniach to wyglada troche inaczej, mowia: 'widze Cie codziennie i codziennie ide za Toba musisz cos kupic ode mnie ;), caly czas mowisz pozniej pozniej...' sprytnie probuja roznych sztuczek, cokolwiek zadziala hehe.
Codziennie zasiadamy z kawa na tarasie i patrzymy co sie dzieje. Wiemy np kiedy przyjezdza autobus, bo wtedy wszystkie biegna ku niemu i nowym turystom. A wiec codziennie zycie wyglada tu tak samo. Kobitki chodza za turystami, przez miasto przejezdza mnostwo motorow, samochodow, nawet ciezarowek. Nie ma nawet miejsca, zeby dwa duze samochody sie minely... wiec trabia, czasem robia sie korki, gra muzyka (zachodnia oczywiscie), turysci spaceruja, otoczeni dziewczetami.
Gory sa przepiekne, zielone, porosniete drzewami, a w nizszych partiach pokryte polami ryzowymi. Chmury caly czas plyna po zboczach, raz w gore, raz w dol, zeby okryc cala okolice, a potem juz tylko pada deszcz.
Mielismy wielka ochote wejsc na Fansipan. Biura turystyczne oferuja tu 2 lub 3 dniowa taka wspinaczke. Cena to 100 $, 150$... pytam wiec ... jak z pogoda??? Wpisal wiec w google pogode... mowi 'uuuu codziennie deszcz' (co oznacza ze: nic nie zobaczymy bo chmury, ze bedzie padalo i wszystko bedzie mokre, i najgorsze, ze bedzie slisko i latwo o wypadek...). No ale uslyszalam, ze skoro zaplacimy to mozemy isc... no problem... Nie bedziemy ryzykowac, chociaz bardzo zaluje.
Caly nasz pobyt tu pada i w dzien i w nocy z krotkimi przerwami na slonce, czasem tez grzmi... Para z Australii, ktora poznalismy w Bac Ha, byla w tym czasie na polnocnym wybrzezu w miescie Halong nad zatoka Halong... napisali w mailu, ze tam caly czas pada, strasznie wieje i grzmi i przez to zadna lodz nie wyplywa na zatoke. Generalnie ta pogoda miala chyba cos wspolnego z tajfunem Haima, ktory najwiecej szkod wyrzadzil w Chinach, ale w calym rejonie bardzo deszczowo, wietrznie i burzowo.

Targ w Coc Ly

Zafascynowani marketem niedzielnym, udalismy sie (21.06) na, takze znany tu, wtorkowy market w Coc Ly, okolo 35 km od Bac Ha. Wynajelismy dwa 'xe om' i pomknelismy od rana, po drodze oczywiscie lapiac gume w jednym z motorow. Tylko 5 km z tej trasy to szosa, reszta to droga gorska czesto poprzecinana strumieniami, zapadnieta po ulewach, kamienista jak... to w gorach i niebezpieczna o czym nie mielismy bladego pojecia. Takze ja bynajmniej czasem najadlam sie strachu. Targ tutaj nie jest tez tak okazaly jak w Bac Ha, ale za to wieksze jest  pole, z boku, gdzie mozna kupic bawola albo dwa... chcialam jednego, Larson nawet ustawil sie w kupie targujacych...  ale za duzo milionow chcieli ;)  Ostatecznie dostalam mala wyszywana torebke i kolczyki na pocieszenie :))

Samstag, 2. Juli 2011

Bac Ha i okolice...

17.06 Z poltoragodzinnym opoznieniem o  14:30 wyruszylismy z Ninh Binh pociagiem do Hanoi. Zaplacilismy az 3$ za bilet (normalny bilet ok 1,5$), ale za to czekaly na nas miekkie siedzenia i klima. Trzy godziny pozniej w kasie w Hanoi kupilismy najtansze bilety do Lao Cai (340 km, 9h, 10$, drewniane siedzenia). Wlasciwie mielismy  szczescie, ze kupilismy jakiekolwiek bilety. Normalnie nalezy kupic bilet kilka dni wczesniej. Dwie godzinny przed odjazdem i w piatek, kiedy to duzo Wietnamczykow wyjezdza z Hanoi i ten kierunek jest oblegany, bylo duze prawdopodobienstwo ze biletu w ogole nie kupimy.
Przypomniala nam sie podroz Mandalay - Bagan. Podobnie; podroz cala noc, drewniane siedzenia, cierpiacy zadek, brak snu, ludzie spiacy na podlodze...
W Lao Cai (18.06) od razu zlapalismy autobus do Bac Ha. A ze przyjechalismy w gory, to ponownie kreta droga, jazda 2,5 godziny, po drodze zabierajac kogo sie da i co sie da (na dach). Miasteczko (Bac Ha) jest male i nie ma wielu mieszkancow, ale jest tu slynny niedzielny market (zdjecie 19.06) i wtedy jest tu bardzo tloczno... Przybywa mnostwo mieszkancow okolicznych wiosek... czyli z grup etnicznych zamieszkujacych pobliskie tereny gorskie - wiekszosc to Flower Hmong. Kobiety maja piekne kolorowe, wyszywane stroje, az chce sie dotknac. Wszystko wyglada bardzo egzotycznie i jakby cofniete w czasie o kilka wiekow. A sam market, jak ludzie tu przechodza, przygladaja sie, targuja. Z przyjemnoscia obserwowalam ten 'spektakl'...

Udalismy sie takze na spacer do wiosek lezacych ok 1-2 km za miastem, juz na wyzszych terenach. Mozna zobaczyc jak tu sie toczy zycie. Widoki widokami, ale tu praca musi byc naprawde ciezka.

WAZNE! (zanim znowu zapomne napisac) W Wietnamie facebook jest zablokowany od kwietnia 2011. Tak wiec sorry ze nie odpisze, albo nie skomentuje czegos fajnego... :))) Mozna cos pokombinowac i odblokowac, zobaczymy...

Ninh Binh & Tam Coc

W Ninh Binh spedzilismy 3 i pol dnia (14.06 - 17.06). Ot miasto jak miasto. Pelno 'xe om' czyli motorowych taksowek i zanim dojdziesz do kawiarni oddalonej od hotelu o 200 m, 15 kierowcow motoro-taksowek zapyta 'hello! you!!! motorbike???'. Nie zauwazylismy tez zadnych sklepow typowo 'dla turystow' i generalnie miasto nie wydaje sie specjalnie entuzjastycznie na nas nastawione, ale przyjechalismy tu nie dla miasta, ale dla pieknych okolic. Zatrzymalismy sie przy dworcu kolejowym, bo nastepnym etapem podrozy bedzie pociag do Hanoi, a z tamtad do Lao Cai, przy granicy z Chinami.
W czwartek 16.06 odwiedzilismy jaskinie Tam Coc. Rowery wypozyczylismy u ... Niemca i jego zony i przejechalismy okolo 6 km do miasteczka, z ktorego do jaskin dostac sie mozna lodzia. 'Wycieczka' zajmuje jakies 2 i pol godziny. Rzeka plynie miedzy gorami i pod nimi (jaskiniami). Jaskinie sa trzy, dosc ciasne i niskie. Piekne wapienne gory wokolo i niesamowite widoki. Naprawde relaksujaca podroz i piekne, spokojne okolice. Miejsce to jest bardzo znane i czasem plynie kilkanascie lodzi - jedna za druga. Obowiazuje system wioslowania nogami (zdjecie) :)))
Mimo, ze tego dnia bylo masakrycznie goraco zdecydowalismy sie takze zobaczyc inna jaskinie Tam Mua (kolejne kilka kilometrow). Malutka jaskinia, nieopodal wysepka na rzece, ale to wlaciwie nie jaskinia jest warta zobaczenia, ale pobliskie miejsce widokowe na jednej z gor i wspinaczka na nie. Okolo 500 schodow i piekny widok na rzeke i te same gory, ktore podziwialismy z lodzi...

Samstag, 25. Juni 2011

W kraju wielkiego Wujka Ho...

Granice Laos / Wietnam przekroczylismy pieknego slonecznego dnia 13.06 (na szczesnie nie piatek, ale poniedzialek). Na dzien dobry przeszukano dokladnie nasz bagaz... ufff albo bylo to rutynowe sprawdzenie, albo raczej szukali czegos wiekszego typu bron, niz 'dragi'... mam calkiem pokazna torbe z lekami typu... malarone, wegiel leczniczy, paracetamol i inne, ale nie przygladali sie zbytnio i nie czytali nazw... A i wymienilismy na granicy ostatnie posiadane Kip'y (KIP nie jest porzadana waluta w rejonie i nigdzie indziej, niz w Laosie, jej nie przyjma). Pierwszym naszym postojem bylo miasto Thanh Hoa. Co nam sie od razu rzucilo 'na oczy' to mnostwo ludzi na motorach, mnostwo motor-taksowek... Nawet chcieli nas zawiesc do miasta oddalonego o ponad 50 km (do ktorego docelowo chcielismy sie dostac) na motorach, z naszym bagazem... 20 kg... popatrzylismy na siebie z Larsonem z mysla... czy oni sa stuknieci?? 

Generalnie po tygodniu pobytu wrazenie mam takie, ze tu w Wietnamie bardziej niz gdziekolwiek, gdzie bylismy dotychczas - ludzie zrobia wszystko za kase... nawet jezeli ryzykujesz zyciem (oni niekoniecznie)... nie odradza (a przeciez 'ty' nie masz pojecia za pierwszym razem jak wyglada droga, czy pogoda pozwoli na wspinaczke itd..., a oni maja) placisz, spoko mozesz zrobic co chcesz...

Zatem dobilismy do Ninh Binh autobusem, na drugi dzien (14.06) w poludnie... Normalnie podroz autobusem wyglada w Azji tak, ze jest kierowca, ktory pomaga pasazerom z bagazem i jest drugi koles - 'zlotöwa' ktory tez pomaga z bagazem, ale najwazniejsze zbiera kase od ludzi za bilety i zatrzymuje tez autobus (krzyczy do kierowcy), bo ludzie po drodze mu mowia, gdzie chca dojechac... wskazuja po drodze dom, gdzie ma sie zatrzymac!... i normalnie jest tak, ze my (jako obcokrajowcy) mamy pierwsi sprawdzani bilet lub ustalamy cene z kierowca gdy placimy w autobusie. Wtedy tez 'pomagier - zlotöwa' wie dokad jedziemy i kiedy dojedziemy na miejsce mowi nam ze to to miasto i tez zatrzmuje autobus... Oczywiscie...na trasie Thanh Hoa - Ninh Binh, koles widzial nasze bilety, powtarzalismy mu Ninh Binh chyba z 10 razy...(Wiedzielismy, ze trasa ta zajmie nam 1,5 h i ze to duze miasto... wiec mielismy przeczucie, ze to to, kiedy dojechalismy i zgadzalo sie z mapa miasta). Ale nic. Ludzie wysiadali, my czekalismy az autobus dojedzie na dworzec, ew. ze zlotowa go zatrzyma i nam kiwnie zeby wysiasc... (bo tak zawsze bylo). My przejezdzajac przez nie, pytalismy go kilka razy powtarzajac nazwe, kiwal tepo glowa na tak... ale nie zatrzymal autobusu... udawal ze nie rozumie, na nasze 'Ninh Binh! bus station!' kompletnie nie zareagowal. No i wyjechalismy z miasta... Krajobraz zrobil sie pusty. Na szczescie siedziala dziewczyna, ktora znala troche angielski... wiec tlumaczyla kolesiowi... Ja sie wkurzylam, powiedzialam ze ma zawrocic, jechac na 'dworzec autobusowy'... On mi na to ze sobie moge taksowke wziac..., a ja ze nie po to placilam za bilet, zeby mnie nie dowiazl na miejsce...

Powod takiego zachowania jest prosty... jesli nie ustalisz ceny przed usluga (tak jest wszedzie), po, 'zerrzna' z Ciebie astronomiczna kwote... zatem udajac tepego i nie znajacego jezyka, na beszczela chcial nas dowiesc do Hanoi (kolejne 100km), a potem kiedy wysiadziemy walnac nam cene, za bilet, ktorego nie mamy... final byl taki... po wymianie zdan koles chyba zauwazyl, ze ja nie z tych co sobie na to pozwole... zatrzymali sie 3km za miastem, no i zatrzymal nam autobus z naprzeciwka i dojechalismy do miasta... Ci kolesie byli sympatyczni,, pytali skad jestesmy itd, no i nic nie doplacilismy...

Ale to nam dalo do myslenia i stwierdzilismy, ze bedzie ciezko... i troche no coz, mnie zrazilo.. ze nie mialam weny na pisanie blogu :(( ... Kiedy spotykalismy wczesniej innych podroznych... nie bylo ani jednej osoby, ktora nie przestrzeglaby nas, przed tym jak w Wietnamie ludzie probuja podrozujacych oskubac na wszystkim... Oczywiscie chodzi o tych, ktorzy maja biznes... nie o innych mieszkancow, ktorzy z reguly sa pomocni, wskaza droge itd... Absolutnie nie chce generalizowac... cdn

Donnerstag, 16. Juni 2011

Ostatnie dni w Laosie... czesc 2 (ost)

Z Luang Prabang kolejna gorska, kreta droga (troche tez musielismy sie cofnac) udalismy sie (02.06) do miasta Phonsavan na plaskowyzu Xiangkhoang, znanego bardziej pod nazwa Rownina Dzbanow (lub Urn -  Plain of Jars). Owe dzbany... leza na calej rowninie i wlasciwie nie wiadomo skad pochodza i kto je 'stworzyl' i po co. Miejsca sa bardzo 'ciche', ma sie wrazenie ze sa jakby wytlumione, pozbawione wspomnien... Dzbany leza grupami. Maja rozne ksztalty i wielkosc. Niektore maja 'przykrywke', dlatego wygladaja jak olbrzymie kotly na zupe... hehe. Na jednym widac ksztalt ludzika...
Jedna z hipotez mowi, ze to sa urny (podobne znaleziono w Tajlandii i Indiach i stwierdzono bez watpienia ze to sa urny grzebalne). Zwykle leza w wiekszych grupach. Tu jest ponad 400 stanowisk archeologicznych, niestety tereny pln.-wsch. Laosu byly silnie bombardowane w latach 1964 - 1973 (Secret war), zwlaszcza wlasnie tereny Plain of Jars, dlatego tez tylko stanowiska z numerami 1, 2 i 3 (oczyszczone z niewybuchow) sa otwarte dla turystow i naukowcow. Na wspomianych stanowiskach wytyczony jest teren i sciezki, ktorymi mozna sie poruszac... Wyjscie poza wbite w ziemie tablice z napisem MAG (Mines Advisory Group) grozi  smiercia. Ok 50 km od Phonsavan jest jaskinia, w ktorej od jednego tylko wybuchu bomby (trzech chybilo, pilot czwartego samolotu wcelowal pocisk w jaskinie) zginelo ponad 340 ludzi.

07.06. przybylismy do Samneua, niedaleko granicy z Wietnamemi. Na drugi dzien (08.06) przyjechalismy do pobliskiego Vieng Xai (city of victory), zeby zobaczyc i poczuc namiastke tego, jak wyglada codzienne zycie w jaskini... nie dzien czy tydzien, ale latami. Tak wlasnie!!!  Przez 9 lat bombardowan, w ponad 200 jaskiniach polaczonych siecia, chronilo sie ok. 23 000 ludzi, w tym komunistyczni przywodcy Pathet Lao (partia komunistyczna). Szpitale, biura, sypialnie... wszystko tu bylo. Ludzie pracowali w polu, ale dopiero po zmroku lub noca, kiedy nie bylo bombardowan. A bombardowan bylo na poczatku 3-4 dziennie, ale szybko liczba wzrosla do 9-10!

Bombardowanie Laosu byly prowadzone przez Stany Zjednoczone w ramach tzw. 'tajnej wojny'. skutkiem czego w latach 1964-73 bombardowane byly tereny pln-wsch, ze wzgledu na to, iz ukrywali sie tam komunisci, ktorzy chcieli dojsc do wladzy... ale takze pld-wsch. tereny wzdluz granicy z Wietnamem, ze wzgledu na szlak Ho Chi Minh (zainteresowanych odsylam do lektury... jest to  zbyt obszerny i skomplikowany  temat na pisanie w skrocie).
Skutek byl i jest katastrofalny. Laos zostal najbardziej zbombardowanym krajem na swiecie, ze srednia 2 tony bomb na jednego mieszkanca. Koszt tej wojny przez 9 lat to 7,2 mld dolarow czyli kazdy dzien kosztowal ok 2 miliony dolarow. Zrzucono ponad 2 mln bomb roznego rodzaju. Nikt nie wie ilu ludzi zginelo.
Dzis nadal lezy pelno roznych odpadkow oraz co gorsza niewybuchow (tzw. UXO) z bomb kasetowych,  czyli 1,5 metrowych bomb, zaprojektowanych tak, aby otworzyly sie na zadanej wysokosci i rozrzucily na obszar ok 5 000 m. kw. lub wiekszym max. 670 bomb (typu BLU-63) wielkoscia i kolorem przypominajace pilke tenisowa, ktore teoretycznie powinny wybuchnac w momencia uderzenia o ziemie lub po pewnym czasie od upadku. Tyle w teorii. Dzis, dziesiatki lat od bombardowan, miliony tych malych bomb nadal sciela lasy i pola (nie nadajace sie przed to pod uprawe) kazdego dnia zagrazajac zyciu ludzi. Poruszone, najczesciej przez nieswiadome dzieci, wybuchaja,  kazdego dnia zwiekszajac liczbe ofiar (w srodku maja 30 kulek ktore w momencie wybuchu raza w promieniu 20m co znaczy ze czasem wybuch nie konczy sie niestety na jednej ofierze). Od czasow zakonczenia dzialan wojennych kwitnie tu takze handel UXO (czasem jest to jedyne zrodlo utrzymania rodziny), co niestety takze powieksza liczbe ofiar.

Wspomniana organizacja humanitarna MAG (www.maginternational.org) zajmuje się oczyszczaniem terenow dzialan wojennych czyli m.in. Laosu, Kambodzy, Vietnamu  z  niewypałów. Sa wioski w Laosie w ktorych MAG byla kilkanascie razy... miejscowi jednak nadal znajduja kolejne lezace niewybuchy... 

W Samneua utknelismy pare dni przed koncem wiz. Chcielismy przekroczyc granice bardziej na polnocy i od razu uderzyc w gory Sa Pa. Niestety podroz wymagalaby jazdy autobusem kolejnymi gorskimi drogami ok 9 - 13 h dziennie i codziennie, wiec dalismy sobie spokoj.

To by bylo na tyle z Laosu...

Ostatnie dni w Laosie... czesc 1

Trekking
Trekking generalnie byl super, ale przypomnial mi jak bardzo 'za stara' jestem na takie rzeczy haha... pierwszy dzien zaczelismy spacerkiem od jednej wioski do drugiej po drodze mala jaskinia, potem przerwa na obiad smazona rybka z ryzem, mango itd. kiedy nasz przewodnik przygotowywal obiad my plywalismy w krystalicznie czystym jeziorku przy jaskini. Po obiedzie kolejna duza, tym razem, jaskinia.  Przyjemnie chlodno w srodku, ze az sie zdrzemnelam...
Nasz przewodnik tez spal. Laotanczycy tak maja. Nie wazne gdzie, wystarczy ze poloza glowe i juz spia... hehe
Ok 17 doszlismy do naszej 'bazy' (przeszlismy w sumie 5 km) i zagralismy w petanque (tzw. petanka) to francuska gra, zdaje sie byc ulubiona przez mezczyzn w Laosie. Potem kolacja i uroczystosc przyjecia nas do grona mieszkancow, bardzo, bardzo sympatyczna... zbiera sie starszyzna (ok 6 osob). Najpierw dostajemy piwo, a potem, po kolei, kazdy z rady starszyzny  wita nas (przewodnik tlumaczy) i przyjmuje do grona mieszkancow oraz zyczy... zdrowia, pomyslnosci, pieniedzy itd... Potem rozmowy i o 11 do lozek, pelnych roznej masci owadow :((
Pobudka o 7, sniadanie i dalszy ciag. Cala noc padalo, wiec na szczescie do prawie 12 bylo w miare chlodno. Od 8 do 12 szlismy przez dzungle, napierw wspinalismy sie w gore... a potem szlismy w dol... po drodze nawet  waz nam przecial droge... Zrobilismy tak 13 km... ufff myslalam ze umre... obiad we wiosce i wycieczka traktorem do 'niebieskiej laguny'. Przepiekne miejsce!!. Potem znowu traktorem podroz dziurawa droga do miejsca w ktorym traktor juz nie moze, a my musimy. Znowu w gore... i w dol (ok 2 km) i... po raz pierwszy i na razie ostatni... ucieszylam sie, ba - bylam mega szczesliwa na widok tuk-tuk'a, ktory zawiozl nas z powrotem to Thakaek.

25.05 Stolica Laosu: Vientiane. Bardzo sympatyczne, schludne miasto. Oczywiscie bardzo  turystyczne. Mnostwo sklepow z rzeczami wyrabianymi lub tkanymi na polnocy Laosu. Ceny europejskie hehe...
Przedluzylismy  wize o 10 dni na Laos, spedzilismy milo popoludnie w saunie i na tradycyjnym masazu laotanskim (troche podobny do tajskiego, ale zdecydowanie lagodniejszy).
Nad Mekongiem jest park w ktorym Laotanczycy uprawiaja tlocznie sport (rzadki widok w Laosie)... biegaja, jezdza na rowerze. A w kawiarniach sa mega dobre slodkosci i bardzo dobra swiezo parzona kawa... (niestety tez rzadkosc w Laosie, w wiekszosci kraju pije sie nescafe 3 w 1 :(, albo co gorsza kawe 'Lao' czyli ok 30% prawdziwa kawa, reszta to dodatki... ktore robia kawe gesta..  bleh)

27.05 Vang Vieng. Bardzo malownicze i mega turystyczne miasteczko oddalone jakies 156 km od stolicy na polnoc (autobusem: jakies 7h). Hotel znalezlismy zaciszny i troche na uboczu. W Vang Vieng jest pelno luzakow i gowniarzy roznej masci ktorych glownym zajeciem tu jest picie (nie mam tu na mysli mleka...) wrecz upijanie sie a potem... tubing na tuningu. W skrocie wyglada to tak: jakies 4 km od miasta jest miejsce gdzie dostaje sie napapowana detke z kola traktora i zjezdza sie do rzeki i plynie w niej do miasta... po spozyciu... Tam tez w tym miejscu wspomnieni gowniarze lubia skakac do wody i wrzeszczec...  Oczywiscie zdarzaja sie ofiary smiertelne takich zabaw. My postanowilismy przyjechac, gdyz mimo tych imprez nocnych, mimo tego tubingu i od rana do wieczora obecnosci nietrzezwych 'backpackerow' okolice Vang Vieng sa przepiekne, miasto otoczone jest gorami. Jest kilka ciekawych jaskin. Bylismy w jednej: 200 m wspinaczki, ale bylo warto. Kilka mniejszych minelismy po drodze...

29.05 Po dlugich 8 godzinach jazdy autobusem po okropnie kretej drodze w gorach (krajobrazy cudowne! zapierajace dech w piersiach, ale  i sprawiajace ze cala tresc pokarmowa podchodzi do gardla haha) zawitalismy w bardzo starym,  krolewskim miescie Luang Prabang (luang = krolewski, wielki), dawniej stolicy Laosu, a od 1995 na liscie swiatowego dziedzictwa UNESCO. Najladniejsze miasto w Laosie jak dla mnie... Stare miasto lezy na malym polwyspie otoczonym z jednej strony mala rzeka Khan (doplyw Mekongu) a z drugiej Mekongiem. Waskie uliczki, kolonialne budynki, stylowe kawiarnie, atmosfera  artystyczna. Jak w Kazimierzu... Naprawde super. Sa takze dwie stare swiatynie... ale jakos nie bylismy w nastroju na zwiedzanie...
Wieczorami chodzilismy na nocny market, pelen tkanych lub szytych rzeczy, wodek ze skorpionami i wezami w srodku... i mnostwem innych 'cudow'.
W L.P. spedzilismy 4 dni, ale poznalismy osoby, ktore zauroczone atmosfera zostaly tam 2 tygodnie :)))

c.d.n.

Sonntag, 22. Mai 2011

Thakhek

Z Pakse; gdzie tak na marginesie w hotelu 'dorwal' mnie Laotanczyk, wlasciciel hotelu bo studiowal 10 lat w Polsce (1961-71) i koniecznie chcial rozmawiac po polsku; ruszylismy do Savannakhet z planem zeby troche odpoczac. Odpoczelismy i wrecz z nudow (juz) wpadlismy na pomysl odwiedzenia casino pare kilometrow dalej... No i mielismy super zabawe za pare Bhatow (casino zbudowane bylo z mysla o uwielbiajacych taki sposob na strate pieniedzy Tajlandczykow (wiec wszystko placone w Bhatach), Laotanczycy maja zakaz wstepu)... zostalismy tez na noc... 5-gwiazdkowy hotel, pelen wypas... tak dla zartow zapytalismy o cene noclegu... a potem o jakis upust... 50% wystarczylo zebysmy podjeli decyzje hehe...

Teraz jestesmy ok 100 km dalej w Tha Thaek i jutro ruszamy na 2-dniowy trekking do Phu Hin Bun NPA (NPA - National Protected Area) :)))

Montag, 16. Mai 2011

Opowiesci dziwnej tresci...

13 tego w piatek o 7mej wyruszylismy dalej z Paksong i niestety nie wstapilismy do Holendra na kawe, bo nie kazal sie budzic przed 8 :(((

Do Tat Lo malej wioski na trasie Paksong - Salavan dobilismy wiec na sniadanie "u Mamy Pap" (nocleg i restauracja - pani ma na imie Pap)... Backpakerzy rozplywaja sie nad tzw. "duzym jedzeniem za malego Kipa" (Kip - laotanska waluta). No i rzeczywiscie, kobicinka ma wielke serce, jeszcze wieksze porcje dobrega taniego jedzenia i duzo radosci. Zobaczylismy 2 wodospady w okolicy i zostalismy na noc. Nastepnego dnia podczas sniadania u Mamy Pap, przyjechal jakis laotanczyk na motorze i zaczal wygrazac siedzacemu obok nas francuzowi. Prawie sie zaczeli bic... Mama Pap biedna, kiedy tamten pojechal po posilki, zmartwiona powiedziala francuzowi zeby uciekal, nic nie mowil i tylko wzial dupe w troki... (ten oczywiscie, chcial sie bic, "jak przyjdzie to go zabije... faceci...). No i francus sobie poszedl, a za 20 min przyjechal ten sam Laotanczyk z policjantem, usiedli w restauracji naprzeciwko i zaczeli cos spisywac... Historii nie znam, bo nie pytalismy o co poszlo i jak sie zaczelo...
Ale kiedy 30 min pozniej stalismy na glowej drodze w oczekiwaniu na autobus do Pakse, obok nas zatrzymal sie policyjny "radiowoz" i przez jakies 3 minuty przypatrywali sie Larsowi... w koncu to falang  (obcy, bialy... podobno nie jest to zle okreslenie). No, ale ze francuz lysy, a od polowy glowy dredy... pojechali wiec dalej do wioski...  Takze konca historii tez nie znamy (czy francuza aresztowali czy nie), ale to byl pierwszy do tej pory przypadek takiego wrogiego nastawienia, miedzy tubylcami a falang. Oby ostatni...
p.s. a tak w ogole to czasami mamy wrazenie ze Laos to nadal francuzka kolonia... wszedzie, gdzie sie nie ruszymy... francuzi, napisy urzedow po francuzku...
c.d.n.

Samstag, 14. Mai 2011

Trasa polnoc - poludnie - polnoc...

Don Khong to najwieksza wyspa na obszarze zwanym Se Pian Don czyli w doslownym przekladzie  '4 tysiace wysp'(jest ich duzo zwlaszcza w porze suchej) rozciagajacym sie na 50 km Mekongu przy granicy z Kambodza. Przybylismy na nia  06.05 i zostalismy na 3 dni. Leniwie plynacy Mekong w wiosce Muang Khong narzuca rytm ludziom tu mieszkajacym. W rezultacie po 15 minutach jakiejkolwiek roboty poprostu spia w hamaczkach... pelen luzik :))  Wypozyczylismy rowery i przejechalismy wyspe w okolo (08.05).
Dzis (09.05.) przyjechalismy do Champasak. Tez nad Mekongiem, tez mala wioska, ale zywiej tu zdecydowanie. Z mocnym postanowieniem finansowego wsparcia dla tutejszego biznesu :), ochoczo wybralismy sie do spa, na masaz... :) polecam.

We wtorek 10.05 zwiedzilismy starozytny kompleks Khmerow - Wat Phu. Oczywiscie nie jest tak okazaly jak Angkor, ale jest na trzech poziomach i z trzeciego najwyzszego widok na okolice jest super.

Jako, ze bardzo lubie kawe postanowilam zwiedzic Bolevan Plateau, znane z chlodnego klimatu (teraz jest max 21-24 stopnie), wodospadow i plantacji lub farm kawy i sprobowac dobrej kawy. Przyjechalismy tu wczoraj (11.05) i od razu po sniadaniu odwiedzilismy Holendra, ktory z zona ma tu plantacje kawy... Zawsze parzy swiezo palona kawe... To dopiero jest smak...

A dzisiaj (12.05) wybralismy sie ze wspomnianym Holendrem po plantacji. Dowiedzielismy sie sporo. Powiedzmy ze mamy podstawy, zeby zaczac wlasna plantacje... haha
Jest 18ta, wlasnie siedze u Holendra, ktory calkiem dobrze mowi po polsku (cholerne mrowki i moja melina hehe) popijam Kopi Luwak hmmm dzisiaj zycie jest piekne... zobaczymy jutro :)))

Mittwoch, 11. Mai 2011

Dwa tygodnie w Tajlandii... i Laos :)

Z Bangkoku wydostalismy sie od razu po batalii z kolesiami z imigracyjnego, ktorzy uznali ze moja wiza na drugi wjazd juz wygasla. No wiec bylam zmuszona wykupic wize 'on arrival' za ok. 1000 PLN (1000 B) na 15d - zamiast 60d :(( . Jedyna pociecha, ze za wize na 2 wjazdy nie zaplacilam w Wawie nic (0zl do 31.03.2011).
Zatem co tu zrobic kiedy tak malo czasu. Na polnoc nie ma co, bo jedzie sie w jedna strone ok 15 godzin. Wybralismy wiec opcje krotkiego 2 tygodniowego wypadu do granicy Tajlandia-Birma i 'przejscia granicznego Trzech Pagod'. Trasa ta pokrywa sie czesciowo z trasa 'Kolei Smierci' (Death Railway') Bangkok - Rangon - 415 km. Nadzorowana przez Japonczykow i budowana dla nich od ok. kwietnia 1942 do pazdziernika 1943 przez jencow wojennych, a takze cywilow z Azji (z reguly zabranymi sila z ulicy), w glebokiej dzungli oraz czesc trasy w skalach (tereny gorskie). W ciezkich warunkach sanitarnych i pracujacy po kilkanascie godzin, zaglodzeni, wielu zmarlo z wycienczenia, wyglodzenia i chorob tropikalnych.
Pierwszy przystanek - Kanchanaburi (21.04-26.04.). Odpoczelismy pare dni po trudach podrozy w Birmie. A nastepnie udalismy sie  do 2 muzeow poswieconych Kolei Smierci oraz jencom wojennym i cywilom z Azji  - nazywanym 'romusha', ktorzy pracowali (60 000 jencow woj. i ok. 200 000 cywilow) i zgineli (ok 12 300 j.w. i 90 000 cywilow)  przy budowie Kolei. 
W Kanchanaburi zbudowany byl wazny punkt tej kolei most przez rzeke Kwai, ktory przyciaga wielu turystow. Historia jest spisana w ksiazce pod tytulem 'Most na rzece Kwai', a nastepnie powstal film o takim tytule, ktory jak twierdza Ci, ktorzy przezyli, nie pokazuje w pelni okrucienstwa Japonskich i Koreanskich straznikow, oraz warunkow tam panujacych. Obecnie w Tajlandii, od strony Bangkoku ok. 140 km z 415 km nadal jest w uzyciu (pociag jedzie m.in. przez slynny most na rzece Kwai).
26.04 ruszylismy do Thong Pha Phum, ale po drodze zatrzymalismy sie na kolejne muzeum w miejscu, ktore zostalo nazwane - Hellfire Pass, a to dlatego, iz pracujac po zmroku widok straznikow w blasku zapalonych pochodni przywodzil wiezniom na mysl Pieklo - Dante'go. Jest to przejscie przez skaly, ktore trzeba bylo krok po kroku wysadzac - jeden z najtrudniejszych odcinkow w budowie kolei.  Przeszlismy szlakiem od muzeum do Hellfire Pass. Tam po prostu jest dzungla dookola. Kiedy sie wyjdzie z muzeum w kwietniu, jest upal straszny, kiedy sie schodzi te kilkaset schodow w dol, wchodzi sie w dzungle... powietrze robi sie ciezkie, nie ma czym oddychac, nie ma najmniejszego podmuchu wiatru, wszystko sie lepi, wokol lata mnostwo owadow... Cala trasa 'spaceru' to ok 4 km.
Kilka godzin pozniej zlapalismy autobus dalej na polnocny - zachod i dojechalismy do w/w Thong P.P. Mielismy nadzieje zobaczyc pare fajnych miejsc typu gorace zrodla, wodospady itd., ale w w/w miescince nie wynajmuje sie motorow, tylko motor z kierowca... Zadna przyjemnosc siedziec za spoconym kolesiem, a potem moze jeszcze sie gapi jak sie kapiesz w rzece... Ruszylismy wiec dalej
do Sankhlaburi (27.04-01.05) gdzie zatrzymalismy sie w calkiem fajnym i niedrogim hotelu, nad jeziorem. W piatek (29.04) wyruszylismy na wycieczke po okolicach m.in. wioskach miejszosci Karen i Mon (Birma), oraz do  'Podwodnej Swiatyni'. Teraz (pora sucha) mozna do niej dojsc i wejsc, natomiast w porze deszczowej, czesc swiatyni jest w wodzie, a to za sprawa wybudowanej tu przed laty... tamie, ktora zatapia w porze deszczowej wioski wokol. Do tej pory z jeziora wystaja drzewa, a ludzie zbudowali sobie plywajace domy, zeby niezaleznie od pory roku nie martwic sie poziomem wody. Potem byla 1,5 godzinna przejazdzka na sloniu. Oczywiscie jak nie tylko jemu jednemu, wlazlam mu na leb - doslownie ;). Ale bylo genialnie. Slonie sa fascynujace. Ale trzeba uwazac, bo jak sie go wkurzy, to potrafi sie zemscic nawet po wielu latach :)), wiec bylam mila... Potem byly tratwy  i plywanie. Bardzo sympatycznie...
Nasza podroz wzdluz 'Kolei Smierci' zakonczylismy bardzo upalnego dnia 30.04 na granicy tajsko-birmanskiej tzw. Tree Pagoda Pass, czyli jak nazwa mowi obok przejscia granicznego, stoja 3 niewielkie pagody... Turystom od dawna (jest kilka wersji od jak dawna, wiec nie wiem dokladnie) nie mozna przejsc na strone Birmy... (boja sie szpiegow i aparatow fot.) , a od niedawna, takze dla Tajow przejscie jest zabronione.  Niewielki market, oferujacy typowo birmanskie 'pamiatki': Thanakhe (to 'mazidelko' na twarz),  'Royal Whisky', charoots (cygara), Longyi (kiecki), Betelnuts (orzechy, ktore zuja - daja ponoc uczucie odlotu, ktorymi wszedzie na czerwono pluja i przez nie maja czerwone zeby), Chinlone (pilka w ktora tu sie gra, zrobiona z bardzo twardego drewna...) i pare innych typowo birmanskich rzeczy...
Posrodku marketu jest tablica poswiecona Kolei Smierci, a pod nia znajduje sie kapsula czasu, osadzona w 50 rocznice konca wojny (1995). Zostanie otwarta w 2045 roku w Kwietniu.
W swieto pracy, zabralismy sie 'za robote' i ruszylismy w droge powrotna... a wlasciwie w droge wyjazdowa z Tajlandii. Porannym autobusem ruszylismy do Bangkoku (7godz.),  nastepnie autobusem nocnym (9godz) dalej do Ubon Rachathani, calkiem blisko granicy z Laosem.
04.05 W Polsce zima, tutaj upaly niesamowite, wieczorami burze i deszcz... Dzis autobusem  relacji Ubon Ratchatani - Pakse (Laos) przekroczylismy granice tajsko-laotanska, bez zadnych problemow. Oplata za wize Laosu wynosza w zaleznosci od kraju pochodzenia od 30$ do 42$. Niemcy i Polska to 30$.
 Zaczynamy zatem w Laosie, w Pakse. Od dzisiaj waluta nasza jest laotanski Kip (1 euro = 12 000 kip). No wiec zabawne...  dzis zostalismy milionerami haha, wyplacilismy ok 170 euro i dostalismy ponad 2 miliony Kipow hehe... Najtanszy obiad kosztuje ok 10 000 -15 000 K, butelka wody 5 000 K, hotel 40 000 - 100 000 K, wiec miliony szybko stopnieja ;)))
Pakse jest w miare duzym miastem (duzo turystow). Jest tu market z mnostwem ciuchow i sarongs (laotanskich kiecek) oraz calkiem zacna kawiarnia. Generalnie Pakse to pierwszy przystanek na wymiane pieniedzy , baza wypadowa na pare tras trekingowych w dzungle :)) Miasto wprowadzilo nas tez delikatnie w atmosfere i klimat Laosu i laotanskiego masazu (05.05.)  ;) ...
cdn...

Freitag, 29. April 2011

Myanmar w wielkim skrocie...


26.03. Zostajemy w Yangon do jutra. Jutro wieczorem ruszamy do Mandalay. Taki plan. Nasz guest house Motherland Inn 2 nie jest juz taki sam jak Lars go pamieta z 2006 roku. Mowi, ze wtedy bylo tylko kilkoro turystow i niskie ceny, teraz przewijaja sie tu tlumy i sami kelnerzy mowia, ze po piwo lepiej isc do sklepu, bo tu drogo...
 Dzis przespacerowalismy sie do Pagody Schwedagon. Jest to miejsce magiczne, mozna wejsc w trans wsluchujac sie w modlitwy tlumow. Cala pokryta zlotem, w dzien swieci sie niesamowicie jasno w sloncu, a w jego ostatnich promieniach mieni sie wieloma odblaskami - bialym, przez zielen i purpure... Zdjecia zdecydowanie nie oddaja klimatu tego miejsca. Jest to dla buddystow z Birmy najbardziej Swiete miejsce. Takie, ktore przynajniej raz w zyciu trzeba zobaczyc...  Liczaca (wg legend) dwa i pol tysiaca lat Paya (tak Birmanczycy nazywaja m.in.  Pagody) jest sercem i dusza tego biednego kraju. Byla i jest swiadkiem wielu wylanych tu lez, ale takze powodem dla ktorego Birmanczycy sie usmiechaja. A usmiechaja sie, o dziwo, bardzo czesto. 
  
27.03. Pagoda Sule stoi w srodku miasta - na rondzie :) Otoczona i 'odmlodzona' budynkami  rzadowymi oraz drobnymi sklepikami nie wyglada na swoje 2000 lat. Spotkalismy tam mnicha, koniecznie chcacego rozmawiac po angielsku oraz bylego mnicha, mieszkajacego obecnie w Chinach. Opowiedzieli nam troche o Pagodzie oraz pokazali najwazniejsze miejsca (relikty buddy).
Przyprowadzili nas takze do Pagody Botataung, jednej z 3 duzych Pagod takze zawierajacej  relikt Buddy - wlos. Takze bardzo interesujaca...
Potem poszlismy na pyzy. Oczywiscie mnich nic nie jadl - ostatni jego posilek jest przed 12 w poludnie.  Potem moze tylko pic  wode, albo herbate. Nie moglismy sie powstrzymac od smiechu kiedy zeby zaplacic jeden z nich (nie mnich) zacmokal na kelnera jak u nas na... psa (jak sie psa wola). Poprostu za kazdym razem jak jestesmy gdzies na obiedzie i slyszymy to cmokanie, to sie smiejemy... Nadal nie mozemy sie przemoc, zeby robic tak samo hihi... wiec 10 razy powtarzamy jak idioci excuse me?...
Odprowadzili nas do hotelu - ok 3 km (chociaz od poczatku mowilismy, ze nie ma potrzeby, mamy mape itd) - uparli sie wrecz, ale po tym mnich stwierdzil ze bardzo go bola nogi bo nigdy tyle nie chodzi... hihi
Zjedlismy kolacje i o  9:00 wyruszylismy autobusem do Mandalay (9h) i niestety Larson po kolacji cala droge...  byl powiedzmy bardzo chory... :(( duzo wiec nie spalismy.
  
28.03. Okolo 6 rano dotarlismy do Mandalay, robi wrazenie czystszego miasta niz Yangoon. pojechalismy do hotelu i tyle. Dzien praktycznie przespany.

29.03. Wypozyczylismy rowery na caly dzien i pojechalismy jakies 10 km do miasteczka Amarapura, gdzie nad jeziorem Taungthaman znajduje sie najdluzszy most  na swiecie zbudowany z drewna tekowego. Ma 1 300 jardow dlugosci i 200 lat.  Nadal trzyma sie mocno. Piekne widoki, piekne jezioro, ale znowu... wszedzie  smieci... I jak pisze wszedzie to mam na mysli wszedzie   :(((( 
W okolicy Mandalay znajduja sie 3 miasta, ktore byly niegdys stolicami krolestwa Bamaru, po upadku Paganu w XIV (dzis: Baganu) - Sagaing, Inwa, Amarapura no i Mandalay... W miare blisko polozone. Na terenie Birmy byly w sumie  4 krolestwa. Za koniec ery krolow uznaje sie rok 1885, kiedy to po III wojnie Anglo-Birmanskiej Anglicy wygnali ostatniego krola do Indii. Historia kraju  jest ciekawa, odsylam chetnych do lektury...
W drodze powrotnej, spotkalismy dziadka, jechal malutki w kapeluszu na duzym rowerze, smiesznie to wygladalo.  Zaczepil nas najwazniejszym pozdrowieniem w Birmie czyli... 'skad jestescie?'  ;) Nawet dobry angielski. Pojechalismy z nim zobaczyc dwie pagody w okolicy, potem pojechalismy do niego do domu na zielona herbate. Oprowadzil nas po calej okolicy... tu brat, tu corka... jedna handluje tym, druga tamtym... pokazal kolekcje adresow wszystkich turystow, ktorych zaczepil ... hehe Naprawde fajny dziadek. Potem poszlismy do miejsca,  gdzie maszyny tkaja longyi czyli kiecki, ktore w Birmie nosza zarowno kobiety jak i mezczyzni. Tylko oczywiscie meskie sa proste we wzorach - drobna kratka w roznych kolorach (ale nie mam na mysli rozowego ;)
Kupilismy, wiec z Larsonem po jednym longyi. Larson niebeskie, a ja fioletowe z recznie malowanymi kwiatami... Dawno sie tak nie cieszylam z kiecki :)) 
Uparl sie ze nas odstawi do hotelu. Jeszcze po drodze zwiedzilismy z nim Pagode Pahtodawgyi  i Bagaya Kyaung. Przyjechal z nami rowerem do Mandalay, po to zeby nas zostawic pod hotelem i wrocic do domu... kolejne 8 km...  A najlepsze, ze nastepnego dnia przyjechal do miasta zeby nam dac kolacje do pociagu (pociag do Mitkyiny)... naprawde niesamowity gosc... 

 Ze wzgledu na to, ze Larson byl juz w Birmie i widzial  najwazniejsze miejsca, zdecydowalismy sie jechac gdzies, gdzie jeszcze nie byl, czyli najdalej na polnoc i wracac powoli do Yangon. Najdalej mozna 'jechac' do Putao, ale mozna sie tam dostac tylko samolotem, wykupic miejsce w kilkudniowej wycieczce zorganizowanej wraz z pozwoleniem 'z urzedu' (zalatwienie jest mozliwe tylko w kilku miejscach i trwa to kilka tygodni) i wydac za dzien pobytu 300 dolarow lub wiecej (wg Lonely Planet).
Od polnocy Putao otaczaja gory 'Ice Mountains' - Himalaje Myanmaru i dlatego podobno wszystko tam rozni sie od reszty kraju (klimat, widoki i ludzie tez), ale niestety ani kasa ani czas nie pozwalaja nam na wycieczke tam :((

Udalismy sie wiec (30.03) do drugiej najdalej na pln. polozonej miejscowosci, ktora moga zwiedzic turysci - do miasta Myitkyina (czyt. Myczina). Jest to tez stacja koncowa pociagu z Mandalay. Podroz trwala ponad 20h. Okolo 500 km. Niezla srednia co? Wykupilismy miejsca 'sypialne' wiec nie bylo zle.
Jak sie jezdzi pociagiem w Birmie?... jak w dyskotece, non stop nami rzucalo, jak nie z lewej na prawa, to w gore... hehe... skakalismy, bujalismy sie :))). Nie trzeba chodzic na imprezy w Myanmar, wystarczy wsiasc do pociagu i wlaczyc muze. Fajne bylo to ze, gdzie sie zatrzymalismy, od razu podchodzili tubylcy z jedzeniem lub woda na sprzedaz (zdjecia). W taki sposob zjedlismy birmanskie sniadanie ok 6:00 ;))

Po wyjsciu z pociagu (31.03) wypatrzyli nas z emigracyjnego. Spisali, spytali o zawod, hotel w ktorym sie zatrzymamy i puscili. Male ruchliwe miasteczko, troche zaniedbane. Garstka turystow. Tubylcy nam machaja, dziewki usmiechaja sie do Larsona... czerwienia, kiedy mowi im  'mingala ba' czyli witaj. Na mnie sie wszyscy gapia (w pozytywnym sensie), juz nie wnikam czemu ;) usmiechaja i machaja. Chlopcy czasem mowia 'I love u', czasem 'bye-bye', 'thank u', 'hi'.

Wczoraj (01.04) wybralismy sie w podroz do wioski Myit-son. Po drodze dwie kontrole paszportow, trzeba miec kopie przygotowane. Droga bardzo dobra, rowna, az do jednej z wiosek. Junta sobie ja zbudowala dla wlasnych celow - to ze ludzie ja uzywaja, to taki troche  'efekt uboczny'.  We wspomnianej wiosce  stoi szlaban, straznik i droga jest juz tylko dla junty i nie ma przejazdu. Skrecilismy w lewo, no i sie zaczelo... dziura na dziurze, bite 45 minut podskakiwania i kolysania... ale za to jakie widoki... W wiosce Myit-son spotykaja sie dwie rzeki: Mayhka i Malikha zeby utworzyc jedna potezna Ayeyarwady. Widoki sa piekne, blisko sa gory Kachin (od nazwy stanu - Kachin state). Wycieczka kosztowala 27 euro. Bol plecow nastepnego dnia: priceless.
02.04. O 7:00 rano wyruszylismy autobusem z Myiktiny do Bhamo (zdjecie). Zapakowali (w przejsciu na plastikowych stolkach) co najmniej 6 osob ponad liczbe miejsc o rozmiarach idealnych dla smerfowi i ruszylismy. Naprawde... ja nie moglam zmiescic nog, Larson siedzial bokiem... ufff 6h jakos minelo ;))
Statek, ktorym zdecydowalismy sie plynac dalsza droge z Bhamo do Katha sa w poniedzialki, a potem dopiero w srody. Zatem, aby nie marnowac czasu wybralismy ten w poniedzialek.  Wypozyczylismy rowery i zrobilismy bardzo szybkie zwiedzanie wszystkiego co bylo warte, czyli  pagode Shwe Kyina i na maxa jak na nasze standarty niebezpieczny most z bambusow (3 mile od miasta- zdjecie). W Bhamo jest swietny guest house Friendship hotel. Naprawde najlepszy hotel podczas calej podrozy (jak narazie) biorac pod uwage cene za pokoj. Poza tym Bhamo specjalnie sie nie wyroznia. Przystanek w drodze.
Statek jest teoretycznie o 7:00 rano, ale poniewaz  tu jest wszystko mozliwe, jak kupowalismy bilety, facet poinformowal nas, ze statek rusza o 14. Wyruszylismy w koncu o 16:30... Zadna przeciez roznica.
Nasza kabina wydala nam sie super fajna i w ogole, do momentu kiedy prawie kladac sie juz spac, przez przypadek nie odkrylismy kilku biegajacych wszedzie 4 centymetrowych karaluchow... o zgrozo... Zaczelismy je gonic po calej kabinie, a tubylcy sie tylko smieli. Generalnie nie zmruzylismy oka. Znowu...
Widoki z rzeki sa nie do opisania... 

Do Katha doplynelismy okolo 16:00 (05.04) po 27 godzinach 'dryfowania' i poszlismy zwiedzic miasto Georga Orwella - dom w ktorym mieszkal, posterunek policji gdzie pracowal, klub tenisa´ i pare innych.   Miasteczko wyglada bardzo ciekawie i tak jakos poukladanie. Brak tu tego wszechobecnego w Birmie chaosu. Duzo sie tu nie dzieje, alejakos wyszlo ze zechcielismy zobaczyc to miasteczko, niegdys tak wazne dla Brytyjskiego Imperium.
Powoli robi sie ciemno, jest okolo 18:30, termomert wskazuje 34 st.  Starsi panowie sacza herbate i  graja sobie w szachy, my saczymy shake'a. Wracamy do hotelu, czeka mnie dziwny prysznic... polewanie sie woda z miski. Woda  na prysznic znajduje sie w duzym zamurowanym zbiorniku... Ehhh co tam zyje? wole nie wiedziec ;)
 06.04. Plyniemy w dalsza droge z Katha do Kyaukmyaung (czyt. Czaumiau, Katha - Mandalay), a  z tamtad chcemy dostac sie do Shwebo (dawna stolica krolestwa). . Autobus nie wypalil, wiec decyzja: znowu prom. I znowu kosztowalo nas to kilkanascie godzin dluzej. Od 3-ciej czekalismy na prom, ktory mial ruszyc o 18:00. Zaladowanie statku trwalo do 20:00. Wtedy zaczela sie burza... no i z 18:00 zrobila sie 4:00 rano, kiedy wreszcie ruszylismy. Oczywiscie jak na backpacker'ow przystalo spalismy na promie pod golym niebem. Dawno nie widzialam gwiazd :)) Noc byla zimna. Ubralismy sie w kilka warstw ubran, a i to nie pomoglo.   Wszyscy miejscowi mieli... grube koce. 

Shwebo slynie z Thanakhi. Jezeli ogladaliscie zdjecia, pewnie zauwazyliscie sympatycznie wysmarowane na szaro twarze. To Thanakha. Jest to wyrabiana, poprzez scieranie na specjalnej podkladce, z drewna sandalowego zoltawa pasta. Chroni skore przed sloncem i nawilza. Drewno przy 'robieniu' thanakhi bardzo ladnie i slodko pachnie. Bardzo czesto na poczatku naszej podrozy w Birmie zastanawialismy sie po co ludzie na ulicy siedza i sprzedaja tylko kawalki drewna... hehe...  

Do Kyaukmyaung doplynelismy zatem nie o 14:00, ale o 21:00 (07.04.). Stwierdzilismy, ze do Szwebo -
1 godzine autobusem jestesmy zbyt zmeczeni jechac... a w Kyaukmyaung nie ma hotelu z licencja, zebysmy sie zatrzymali. Jest to mala wioska. Przekonalam sie o tym, wedrujac do jednego tam tylko hotelu po ciemniaku. Znalazlam go po dosc dlugim marszu tylko po to zeby, po 15 minutowej rodzinnej naradzie, w koncu powiedzieli mi, ze nie ma miejsca w hotelu. (W Birmie gosci zza granicy moga przyjmowac tylko licencjonowane hotele... licencja  to  kasa placona dla junty. Kazdy hotel jest przez junte sprawdzany, goscie codziennie sa spisywani... pokoj za dobe kosztuje  miejscowych ok. 2-3 tysiece Kyat, a w tym samym miescie podobny standardem hotel kosztuje turyste 15 000 K/dobe, albo 17 $). Hotele bez licencji nigdy nie ryzykuja.
Zostalismy wiec na lodzi i nocowalismy druga dobe, tylko tym razem dostalismy koc od kilkoro podrozujacych z nami studentow z Mandalay (na zdjeciu grupka z Larsonem trzymajacym ksiazke, probujacym nauczyc sie birmanskiego).
Do Mandalay zawitalismy ok. poludnia (08.04). Nastepnego dnia zwiedzilismy na rowerach Snake Temple, a potem Inwa oraz Sagain (dawne stolice krolestwa). A w niedziele odwiedzilismy naszego sympatycznego dziadka, ktory kazal sie nazwac Ule (wujek). To byl uroczysty dzien, gdyz syn jego mial wstapil nastepnego dnia do klasztoru i zostal mnichem. Potem zostalismy zaproszeni na uroczysta  kolacje :)). 

W poniedzialek (11.04.) weszlismy na wzgorze Mandalay (Mandalay Hill) i podziwialismy panorame miasta.
Jutro zaczyna sie Water Festival. Jest to Swieto (Songkran) poprzedzajace Nowy Rok (17.04)
i obchodzi sie je nastepujaco: wszyscy sie 'leja' woda, w ten sposob zyczac sobie pomyslnosci w Nowym Roku... najbardziej popularne sa wtedy duze sprzety gospodarstwa domowego: wiadra, miski, weze ogrodowe jak i butelki (1,5l) po wodzie i specjalnie na to swieto przygotowane: pistolety wodne. Oczywiscie wiekszosc ludzi nie pracuje (jak swieto to swieto) tak wiec autobusy nie jezdza, a hotele nad jeziorem Inle - gdzie chcielismy jechac, sa zarezerwowane na dlugo przed.
Zmienilismy wiec trase podrozy i ruszylismy w gorzyste tereny. Pierwszy przystanek Pyie U Lwin (12.04). Takie sobie miasteczko. Jak zwykle w centrum - wieza z zegarem. No i tu w tej miescince, niektorzy turysci powiadaja, ze jedyna w Birmie,  kawiarnia w ktorej mozna wypic kawe jak to my lubimy... espresso, moche itd... hmmmm,  jakaz byla moja radosc  :)))
Miasto jest na wys. powyzej 3000 m, wiec po pierwsze byly fantastyczne widoki podczas jazdy, a po drugie nie jest tu tak upalnie jak na plaskim terenie i w  Mandalay.
  
13.04. Dzis motywem przewodnim dnia byla ucieczka przed wszystkimi tymi, ktorzy uwielbiaja Water Festival  i lubia zarowno oblewac wszystkich przejezdzajacych i przechodzacych woda jak i byc oblewanym (dostaja wtedy banana na twarzy, ze hej). Nie ma zmiluj. I tak niestety przez kolejne 3 dni: 13-16.04. Nasz smigus-dyngus trwa tylko jeden dzien... Tak wiec w miare nietknieci dotarlismy do Ogrodu botanicznego w Pyie U Lwin. Tam juz pierwsze polewanie po kregoslupie z butelki. Jakas babcia... Tu w Ogrodzie calkiem fajnie,  piknikowo i rodzinnie. My natomiast zestresowani rozgladajacy sie kto i z ktorej strony, ciezko sie skupic na kwiatkach... ale spokojnie bylo... w drodze powrotnej zdecydowalismy sie wrocic pick-up'em, czyli na pace z tylu... no i masakra. Tatus specjalnie zabral wszystkie pociechy na Water Festival i gdy stali gdzies z woda to specjalnie zwalnial... Oni naprawde nie wiem dlaczego maja hopla na tym punkcie... wrocilismy do hotelu... cali mokrzy lacznie z plecakiem i moja torba... wkurzeni na maxa... a panna z recepcji - 'Are u happy?' i banan...

14-16.04 Hsipaw.  Jest tu fabryka makaronu, swieczek, recznie robionych cygar (cheroots), popcornu i mnostwo innych ciekawych miejsc w miasteczku i okolicach. Nie zwiedzilismy nic.  Water Festival szybko nas zniechecil do wychodzenia dalej niz 30m po zupe na przetrwanie. Raz tylko poszlismy w gory (bo wyjscie nie przez miasto), o ile mozna nazwac to zwiedzaniem, zobaczyc gorace zrodla... nie byly one ani gorace ani jakos specjalnie okazale, ale miejsce powiedzialabym idealne na medytacje... (niestety nie mamy zadnych zdjec z tej wyprawy), a podczas marszu przepiekne widoki. Czas wiec w Hsipaw spedzilismy leniwie rozmawiajac z innymi podroznymi... Tu pozdro dla Kasi i Kuby, niestrudzonych w poszukiwaniu swojego miejsca na tej pieknej planecie...

17-18.04 Autobus (ok 6h) do Mandalay, a potem nocny pociag (9h) do Baganu, a wlasciwie Nyaung U (zeby zwiedzic starozytny Bagan (Pagan) trzeba sie zatrzymac w hotelu albo w Nyaung U albo w  Nowym Baganie). Pociag nas prawie wykonczyl. Telepalo, nie spalismy prawie wcale, ale ze malo czasu, to wskoczylismy na bryczke, jedna z 240 w okolicy. No i powiem krotko, zrobilismy podstawowe minimum (Sulamani, Ananda, Thatbyinnyu, Dhammayangyi i pare 'mniej waznych'   ;) .  Na drugi dzien juz na rowerach, wiec dotarlismy do paru innych miejsc m.in. do Bupaya - stupa, lezaca przy samej Irawadi. Kwiecien jest najgoretszm miesiacem. Naprawde czulismy sie jak na pustyni, ale przynajmniej nie bylo dzikich tlumow... :))
Z Baganu do Yangonu przylecielismy dzien przed wylotem do Bangkoku (20.04).
21.04. 6:00 - wyjazd na lotnisko. 8:30 - 10:30 - Bangkok. (lot trwal ok 1:30, ale jest roznica czasu miedzy Tajlandia, a Birma ok pol godziny)