Samstag, 25. Juni 2011

W kraju wielkiego Wujka Ho...

Granice Laos / Wietnam przekroczylismy pieknego slonecznego dnia 13.06 (na szczesnie nie piatek, ale poniedzialek). Na dzien dobry przeszukano dokladnie nasz bagaz... ufff albo bylo to rutynowe sprawdzenie, albo raczej szukali czegos wiekszego typu bron, niz 'dragi'... mam calkiem pokazna torbe z lekami typu... malarone, wegiel leczniczy, paracetamol i inne, ale nie przygladali sie zbytnio i nie czytali nazw... A i wymienilismy na granicy ostatnie posiadane Kip'y (KIP nie jest porzadana waluta w rejonie i nigdzie indziej, niz w Laosie, jej nie przyjma). Pierwszym naszym postojem bylo miasto Thanh Hoa. Co nam sie od razu rzucilo 'na oczy' to mnostwo ludzi na motorach, mnostwo motor-taksowek... Nawet chcieli nas zawiesc do miasta oddalonego o ponad 50 km (do ktorego docelowo chcielismy sie dostac) na motorach, z naszym bagazem... 20 kg... popatrzylismy na siebie z Larsonem z mysla... czy oni sa stuknieci?? 

Generalnie po tygodniu pobytu wrazenie mam takie, ze tu w Wietnamie bardziej niz gdziekolwiek, gdzie bylismy dotychczas - ludzie zrobia wszystko za kase... nawet jezeli ryzykujesz zyciem (oni niekoniecznie)... nie odradza (a przeciez 'ty' nie masz pojecia za pierwszym razem jak wyglada droga, czy pogoda pozwoli na wspinaczke itd..., a oni maja) placisz, spoko mozesz zrobic co chcesz...

Zatem dobilismy do Ninh Binh autobusem, na drugi dzien (14.06) w poludnie... Normalnie podroz autobusem wyglada w Azji tak, ze jest kierowca, ktory pomaga pasazerom z bagazem i jest drugi koles - 'zlotöwa' ktory tez pomaga z bagazem, ale najwazniejsze zbiera kase od ludzi za bilety i zatrzymuje tez autobus (krzyczy do kierowcy), bo ludzie po drodze mu mowia, gdzie chca dojechac... wskazuja po drodze dom, gdzie ma sie zatrzymac!... i normalnie jest tak, ze my (jako obcokrajowcy) mamy pierwsi sprawdzani bilet lub ustalamy cene z kierowca gdy placimy w autobusie. Wtedy tez 'pomagier - zlotöwa' wie dokad jedziemy i kiedy dojedziemy na miejsce mowi nam ze to to miasto i tez zatrzmuje autobus... Oczywiscie...na trasie Thanh Hoa - Ninh Binh, koles widzial nasze bilety, powtarzalismy mu Ninh Binh chyba z 10 razy...(Wiedzielismy, ze trasa ta zajmie nam 1,5 h i ze to duze miasto... wiec mielismy przeczucie, ze to to, kiedy dojechalismy i zgadzalo sie z mapa miasta). Ale nic. Ludzie wysiadali, my czekalismy az autobus dojedzie na dworzec, ew. ze zlotowa go zatrzyma i nam kiwnie zeby wysiasc... (bo tak zawsze bylo). My przejezdzajac przez nie, pytalismy go kilka razy powtarzajac nazwe, kiwal tepo glowa na tak... ale nie zatrzymal autobusu... udawal ze nie rozumie, na nasze 'Ninh Binh! bus station!' kompletnie nie zareagowal. No i wyjechalismy z miasta... Krajobraz zrobil sie pusty. Na szczescie siedziala dziewczyna, ktora znala troche angielski... wiec tlumaczyla kolesiowi... Ja sie wkurzylam, powiedzialam ze ma zawrocic, jechac na 'dworzec autobusowy'... On mi na to ze sobie moge taksowke wziac..., a ja ze nie po to placilam za bilet, zeby mnie nie dowiazl na miejsce...

Powod takiego zachowania jest prosty... jesli nie ustalisz ceny przed usluga (tak jest wszedzie), po, 'zerrzna' z Ciebie astronomiczna kwote... zatem udajac tepego i nie znajacego jezyka, na beszczela chcial nas dowiesc do Hanoi (kolejne 100km), a potem kiedy wysiadziemy walnac nam cene, za bilet, ktorego nie mamy... final byl taki... po wymianie zdan koles chyba zauwazyl, ze ja nie z tych co sobie na to pozwole... zatrzymali sie 3km za miastem, no i zatrzymal nam autobus z naprzeciwka i dojechalismy do miasta... Ci kolesie byli sympatyczni,, pytali skad jestesmy itd, no i nic nie doplacilismy...

Ale to nam dalo do myslenia i stwierdzilismy, ze bedzie ciezko... i troche no coz, mnie zrazilo.. ze nie mialam weny na pisanie blogu :(( ... Kiedy spotykalismy wczesniej innych podroznych... nie bylo ani jednej osoby, ktora nie przestrzeglaby nas, przed tym jak w Wietnamie ludzie probuja podrozujacych oskubac na wszystkim... Oczywiscie chodzi o tych, ktorzy maja biznes... nie o innych mieszkancow, ktorzy z reguly sa pomocni, wskaza droge itd... Absolutnie nie chce generalizowac... cdn

Donnerstag, 16. Juni 2011

Ostatnie dni w Laosie... czesc 2 (ost)

Z Luang Prabang kolejna gorska, kreta droga (troche tez musielismy sie cofnac) udalismy sie (02.06) do miasta Phonsavan na plaskowyzu Xiangkhoang, znanego bardziej pod nazwa Rownina Dzbanow (lub Urn -  Plain of Jars). Owe dzbany... leza na calej rowninie i wlasciwie nie wiadomo skad pochodza i kto je 'stworzyl' i po co. Miejsca sa bardzo 'ciche', ma sie wrazenie ze sa jakby wytlumione, pozbawione wspomnien... Dzbany leza grupami. Maja rozne ksztalty i wielkosc. Niektore maja 'przykrywke', dlatego wygladaja jak olbrzymie kotly na zupe... hehe. Na jednym widac ksztalt ludzika...
Jedna z hipotez mowi, ze to sa urny (podobne znaleziono w Tajlandii i Indiach i stwierdzono bez watpienia ze to sa urny grzebalne). Zwykle leza w wiekszych grupach. Tu jest ponad 400 stanowisk archeologicznych, niestety tereny pln.-wsch. Laosu byly silnie bombardowane w latach 1964 - 1973 (Secret war), zwlaszcza wlasnie tereny Plain of Jars, dlatego tez tylko stanowiska z numerami 1, 2 i 3 (oczyszczone z niewybuchow) sa otwarte dla turystow i naukowcow. Na wspomianych stanowiskach wytyczony jest teren i sciezki, ktorymi mozna sie poruszac... Wyjscie poza wbite w ziemie tablice z napisem MAG (Mines Advisory Group) grozi  smiercia. Ok 50 km od Phonsavan jest jaskinia, w ktorej od jednego tylko wybuchu bomby (trzech chybilo, pilot czwartego samolotu wcelowal pocisk w jaskinie) zginelo ponad 340 ludzi.

07.06. przybylismy do Samneua, niedaleko granicy z Wietnamemi. Na drugi dzien (08.06) przyjechalismy do pobliskiego Vieng Xai (city of victory), zeby zobaczyc i poczuc namiastke tego, jak wyglada codzienne zycie w jaskini... nie dzien czy tydzien, ale latami. Tak wlasnie!!!  Przez 9 lat bombardowan, w ponad 200 jaskiniach polaczonych siecia, chronilo sie ok. 23 000 ludzi, w tym komunistyczni przywodcy Pathet Lao (partia komunistyczna). Szpitale, biura, sypialnie... wszystko tu bylo. Ludzie pracowali w polu, ale dopiero po zmroku lub noca, kiedy nie bylo bombardowan. A bombardowan bylo na poczatku 3-4 dziennie, ale szybko liczba wzrosla do 9-10!

Bombardowanie Laosu byly prowadzone przez Stany Zjednoczone w ramach tzw. 'tajnej wojny'. skutkiem czego w latach 1964-73 bombardowane byly tereny pln-wsch, ze wzgledu na to, iz ukrywali sie tam komunisci, ktorzy chcieli dojsc do wladzy... ale takze pld-wsch. tereny wzdluz granicy z Wietnamem, ze wzgledu na szlak Ho Chi Minh (zainteresowanych odsylam do lektury... jest to  zbyt obszerny i skomplikowany  temat na pisanie w skrocie).
Skutek byl i jest katastrofalny. Laos zostal najbardziej zbombardowanym krajem na swiecie, ze srednia 2 tony bomb na jednego mieszkanca. Koszt tej wojny przez 9 lat to 7,2 mld dolarow czyli kazdy dzien kosztowal ok 2 miliony dolarow. Zrzucono ponad 2 mln bomb roznego rodzaju. Nikt nie wie ilu ludzi zginelo.
Dzis nadal lezy pelno roznych odpadkow oraz co gorsza niewybuchow (tzw. UXO) z bomb kasetowych,  czyli 1,5 metrowych bomb, zaprojektowanych tak, aby otworzyly sie na zadanej wysokosci i rozrzucily na obszar ok 5 000 m. kw. lub wiekszym max. 670 bomb (typu BLU-63) wielkoscia i kolorem przypominajace pilke tenisowa, ktore teoretycznie powinny wybuchnac w momencia uderzenia o ziemie lub po pewnym czasie od upadku. Tyle w teorii. Dzis, dziesiatki lat od bombardowan, miliony tych malych bomb nadal sciela lasy i pola (nie nadajace sie przed to pod uprawe) kazdego dnia zagrazajac zyciu ludzi. Poruszone, najczesciej przez nieswiadome dzieci, wybuchaja,  kazdego dnia zwiekszajac liczbe ofiar (w srodku maja 30 kulek ktore w momencie wybuchu raza w promieniu 20m co znaczy ze czasem wybuch nie konczy sie niestety na jednej ofierze). Od czasow zakonczenia dzialan wojennych kwitnie tu takze handel UXO (czasem jest to jedyne zrodlo utrzymania rodziny), co niestety takze powieksza liczbe ofiar.

Wspomniana organizacja humanitarna MAG (www.maginternational.org) zajmuje się oczyszczaniem terenow dzialan wojennych czyli m.in. Laosu, Kambodzy, Vietnamu  z  niewypałów. Sa wioski w Laosie w ktorych MAG byla kilkanascie razy... miejscowi jednak nadal znajduja kolejne lezace niewybuchy... 

W Samneua utknelismy pare dni przed koncem wiz. Chcielismy przekroczyc granice bardziej na polnocy i od razu uderzyc w gory Sa Pa. Niestety podroz wymagalaby jazdy autobusem kolejnymi gorskimi drogami ok 9 - 13 h dziennie i codziennie, wiec dalismy sobie spokoj.

To by bylo na tyle z Laosu...

Ostatnie dni w Laosie... czesc 1

Trekking
Trekking generalnie byl super, ale przypomnial mi jak bardzo 'za stara' jestem na takie rzeczy haha... pierwszy dzien zaczelismy spacerkiem od jednej wioski do drugiej po drodze mala jaskinia, potem przerwa na obiad smazona rybka z ryzem, mango itd. kiedy nasz przewodnik przygotowywal obiad my plywalismy w krystalicznie czystym jeziorku przy jaskini. Po obiedzie kolejna duza, tym razem, jaskinia.  Przyjemnie chlodno w srodku, ze az sie zdrzemnelam...
Nasz przewodnik tez spal. Laotanczycy tak maja. Nie wazne gdzie, wystarczy ze poloza glowe i juz spia... hehe
Ok 17 doszlismy do naszej 'bazy' (przeszlismy w sumie 5 km) i zagralismy w petanque (tzw. petanka) to francuska gra, zdaje sie byc ulubiona przez mezczyzn w Laosie. Potem kolacja i uroczystosc przyjecia nas do grona mieszkancow, bardzo, bardzo sympatyczna... zbiera sie starszyzna (ok 6 osob). Najpierw dostajemy piwo, a potem, po kolei, kazdy z rady starszyzny  wita nas (przewodnik tlumaczy) i przyjmuje do grona mieszkancow oraz zyczy... zdrowia, pomyslnosci, pieniedzy itd... Potem rozmowy i o 11 do lozek, pelnych roznej masci owadow :((
Pobudka o 7, sniadanie i dalszy ciag. Cala noc padalo, wiec na szczescie do prawie 12 bylo w miare chlodno. Od 8 do 12 szlismy przez dzungle, napierw wspinalismy sie w gore... a potem szlismy w dol... po drodze nawet  waz nam przecial droge... Zrobilismy tak 13 km... ufff myslalam ze umre... obiad we wiosce i wycieczka traktorem do 'niebieskiej laguny'. Przepiekne miejsce!!. Potem znowu traktorem podroz dziurawa droga do miejsca w ktorym traktor juz nie moze, a my musimy. Znowu w gore... i w dol (ok 2 km) i... po raz pierwszy i na razie ostatni... ucieszylam sie, ba - bylam mega szczesliwa na widok tuk-tuk'a, ktory zawiozl nas z powrotem to Thakaek.

25.05 Stolica Laosu: Vientiane. Bardzo sympatyczne, schludne miasto. Oczywiscie bardzo  turystyczne. Mnostwo sklepow z rzeczami wyrabianymi lub tkanymi na polnocy Laosu. Ceny europejskie hehe...
Przedluzylismy  wize o 10 dni na Laos, spedzilismy milo popoludnie w saunie i na tradycyjnym masazu laotanskim (troche podobny do tajskiego, ale zdecydowanie lagodniejszy).
Nad Mekongiem jest park w ktorym Laotanczycy uprawiaja tlocznie sport (rzadki widok w Laosie)... biegaja, jezdza na rowerze. A w kawiarniach sa mega dobre slodkosci i bardzo dobra swiezo parzona kawa... (niestety tez rzadkosc w Laosie, w wiekszosci kraju pije sie nescafe 3 w 1 :(, albo co gorsza kawe 'Lao' czyli ok 30% prawdziwa kawa, reszta to dodatki... ktore robia kawe gesta..  bleh)

27.05 Vang Vieng. Bardzo malownicze i mega turystyczne miasteczko oddalone jakies 156 km od stolicy na polnoc (autobusem: jakies 7h). Hotel znalezlismy zaciszny i troche na uboczu. W Vang Vieng jest pelno luzakow i gowniarzy roznej masci ktorych glownym zajeciem tu jest picie (nie mam tu na mysli mleka...) wrecz upijanie sie a potem... tubing na tuningu. W skrocie wyglada to tak: jakies 4 km od miasta jest miejsce gdzie dostaje sie napapowana detke z kola traktora i zjezdza sie do rzeki i plynie w niej do miasta... po spozyciu... Tam tez w tym miejscu wspomnieni gowniarze lubia skakac do wody i wrzeszczec...  Oczywiscie zdarzaja sie ofiary smiertelne takich zabaw. My postanowilismy przyjechac, gdyz mimo tych imprez nocnych, mimo tego tubingu i od rana do wieczora obecnosci nietrzezwych 'backpackerow' okolice Vang Vieng sa przepiekne, miasto otoczone jest gorami. Jest kilka ciekawych jaskin. Bylismy w jednej: 200 m wspinaczki, ale bylo warto. Kilka mniejszych minelismy po drodze...

29.05 Po dlugich 8 godzinach jazdy autobusem po okropnie kretej drodze w gorach (krajobrazy cudowne! zapierajace dech w piersiach, ale  i sprawiajace ze cala tresc pokarmowa podchodzi do gardla haha) zawitalismy w bardzo starym,  krolewskim miescie Luang Prabang (luang = krolewski, wielki), dawniej stolicy Laosu, a od 1995 na liscie swiatowego dziedzictwa UNESCO. Najladniejsze miasto w Laosie jak dla mnie... Stare miasto lezy na malym polwyspie otoczonym z jednej strony mala rzeka Khan (doplyw Mekongu) a z drugiej Mekongiem. Waskie uliczki, kolonialne budynki, stylowe kawiarnie, atmosfera  artystyczna. Jak w Kazimierzu... Naprawde super. Sa takze dwie stare swiatynie... ale jakos nie bylismy w nastroju na zwiedzanie...
Wieczorami chodzilismy na nocny market, pelen tkanych lub szytych rzeczy, wodek ze skorpionami i wezami w srodku... i mnostwem innych 'cudow'.
W L.P. spedzilismy 4 dni, ale poznalismy osoby, ktore zauroczone atmosfera zostaly tam 2 tygodnie :)))

c.d.n.