Freitag, 29. April 2011

Myanmar w wielkim skrocie...


26.03. Zostajemy w Yangon do jutra. Jutro wieczorem ruszamy do Mandalay. Taki plan. Nasz guest house Motherland Inn 2 nie jest juz taki sam jak Lars go pamieta z 2006 roku. Mowi, ze wtedy bylo tylko kilkoro turystow i niskie ceny, teraz przewijaja sie tu tlumy i sami kelnerzy mowia, ze po piwo lepiej isc do sklepu, bo tu drogo...
 Dzis przespacerowalismy sie do Pagody Schwedagon. Jest to miejsce magiczne, mozna wejsc w trans wsluchujac sie w modlitwy tlumow. Cala pokryta zlotem, w dzien swieci sie niesamowicie jasno w sloncu, a w jego ostatnich promieniach mieni sie wieloma odblaskami - bialym, przez zielen i purpure... Zdjecia zdecydowanie nie oddaja klimatu tego miejsca. Jest to dla buddystow z Birmy najbardziej Swiete miejsce. Takie, ktore przynajniej raz w zyciu trzeba zobaczyc...  Liczaca (wg legend) dwa i pol tysiaca lat Paya (tak Birmanczycy nazywaja m.in.  Pagody) jest sercem i dusza tego biednego kraju. Byla i jest swiadkiem wielu wylanych tu lez, ale takze powodem dla ktorego Birmanczycy sie usmiechaja. A usmiechaja sie, o dziwo, bardzo czesto. 
  
27.03. Pagoda Sule stoi w srodku miasta - na rondzie :) Otoczona i 'odmlodzona' budynkami  rzadowymi oraz drobnymi sklepikami nie wyglada na swoje 2000 lat. Spotkalismy tam mnicha, koniecznie chcacego rozmawiac po angielsku oraz bylego mnicha, mieszkajacego obecnie w Chinach. Opowiedzieli nam troche o Pagodzie oraz pokazali najwazniejsze miejsca (relikty buddy).
Przyprowadzili nas takze do Pagody Botataung, jednej z 3 duzych Pagod takze zawierajacej  relikt Buddy - wlos. Takze bardzo interesujaca...
Potem poszlismy na pyzy. Oczywiscie mnich nic nie jadl - ostatni jego posilek jest przed 12 w poludnie.  Potem moze tylko pic  wode, albo herbate. Nie moglismy sie powstrzymac od smiechu kiedy zeby zaplacic jeden z nich (nie mnich) zacmokal na kelnera jak u nas na... psa (jak sie psa wola). Poprostu za kazdym razem jak jestesmy gdzies na obiedzie i slyszymy to cmokanie, to sie smiejemy... Nadal nie mozemy sie przemoc, zeby robic tak samo hihi... wiec 10 razy powtarzamy jak idioci excuse me?...
Odprowadzili nas do hotelu - ok 3 km (chociaz od poczatku mowilismy, ze nie ma potrzeby, mamy mape itd) - uparli sie wrecz, ale po tym mnich stwierdzil ze bardzo go bola nogi bo nigdy tyle nie chodzi... hihi
Zjedlismy kolacje i o  9:00 wyruszylismy autobusem do Mandalay (9h) i niestety Larson po kolacji cala droge...  byl powiedzmy bardzo chory... :(( duzo wiec nie spalismy.
  
28.03. Okolo 6 rano dotarlismy do Mandalay, robi wrazenie czystszego miasta niz Yangoon. pojechalismy do hotelu i tyle. Dzien praktycznie przespany.

29.03. Wypozyczylismy rowery na caly dzien i pojechalismy jakies 10 km do miasteczka Amarapura, gdzie nad jeziorem Taungthaman znajduje sie najdluzszy most  na swiecie zbudowany z drewna tekowego. Ma 1 300 jardow dlugosci i 200 lat.  Nadal trzyma sie mocno. Piekne widoki, piekne jezioro, ale znowu... wszedzie  smieci... I jak pisze wszedzie to mam na mysli wszedzie   :(((( 
W okolicy Mandalay znajduja sie 3 miasta, ktore byly niegdys stolicami krolestwa Bamaru, po upadku Paganu w XIV (dzis: Baganu) - Sagaing, Inwa, Amarapura no i Mandalay... W miare blisko polozone. Na terenie Birmy byly w sumie  4 krolestwa. Za koniec ery krolow uznaje sie rok 1885, kiedy to po III wojnie Anglo-Birmanskiej Anglicy wygnali ostatniego krola do Indii. Historia kraju  jest ciekawa, odsylam chetnych do lektury...
W drodze powrotnej, spotkalismy dziadka, jechal malutki w kapeluszu na duzym rowerze, smiesznie to wygladalo.  Zaczepil nas najwazniejszym pozdrowieniem w Birmie czyli... 'skad jestescie?'  ;) Nawet dobry angielski. Pojechalismy z nim zobaczyc dwie pagody w okolicy, potem pojechalismy do niego do domu na zielona herbate. Oprowadzil nas po calej okolicy... tu brat, tu corka... jedna handluje tym, druga tamtym... pokazal kolekcje adresow wszystkich turystow, ktorych zaczepil ... hehe Naprawde fajny dziadek. Potem poszlismy do miejsca,  gdzie maszyny tkaja longyi czyli kiecki, ktore w Birmie nosza zarowno kobiety jak i mezczyzni. Tylko oczywiscie meskie sa proste we wzorach - drobna kratka w roznych kolorach (ale nie mam na mysli rozowego ;)
Kupilismy, wiec z Larsonem po jednym longyi. Larson niebeskie, a ja fioletowe z recznie malowanymi kwiatami... Dawno sie tak nie cieszylam z kiecki :)) 
Uparl sie ze nas odstawi do hotelu. Jeszcze po drodze zwiedzilismy z nim Pagode Pahtodawgyi  i Bagaya Kyaung. Przyjechal z nami rowerem do Mandalay, po to zeby nas zostawic pod hotelem i wrocic do domu... kolejne 8 km...  A najlepsze, ze nastepnego dnia przyjechal do miasta zeby nam dac kolacje do pociagu (pociag do Mitkyiny)... naprawde niesamowity gosc... 

 Ze wzgledu na to, ze Larson byl juz w Birmie i widzial  najwazniejsze miejsca, zdecydowalismy sie jechac gdzies, gdzie jeszcze nie byl, czyli najdalej na polnoc i wracac powoli do Yangon. Najdalej mozna 'jechac' do Putao, ale mozna sie tam dostac tylko samolotem, wykupic miejsce w kilkudniowej wycieczce zorganizowanej wraz z pozwoleniem 'z urzedu' (zalatwienie jest mozliwe tylko w kilku miejscach i trwa to kilka tygodni) i wydac za dzien pobytu 300 dolarow lub wiecej (wg Lonely Planet).
Od polnocy Putao otaczaja gory 'Ice Mountains' - Himalaje Myanmaru i dlatego podobno wszystko tam rozni sie od reszty kraju (klimat, widoki i ludzie tez), ale niestety ani kasa ani czas nie pozwalaja nam na wycieczke tam :((

Udalismy sie wiec (30.03) do drugiej najdalej na pln. polozonej miejscowosci, ktora moga zwiedzic turysci - do miasta Myitkyina (czyt. Myczina). Jest to tez stacja koncowa pociagu z Mandalay. Podroz trwala ponad 20h. Okolo 500 km. Niezla srednia co? Wykupilismy miejsca 'sypialne' wiec nie bylo zle.
Jak sie jezdzi pociagiem w Birmie?... jak w dyskotece, non stop nami rzucalo, jak nie z lewej na prawa, to w gore... hehe... skakalismy, bujalismy sie :))). Nie trzeba chodzic na imprezy w Myanmar, wystarczy wsiasc do pociagu i wlaczyc muze. Fajne bylo to ze, gdzie sie zatrzymalismy, od razu podchodzili tubylcy z jedzeniem lub woda na sprzedaz (zdjecia). W taki sposob zjedlismy birmanskie sniadanie ok 6:00 ;))

Po wyjsciu z pociagu (31.03) wypatrzyli nas z emigracyjnego. Spisali, spytali o zawod, hotel w ktorym sie zatrzymamy i puscili. Male ruchliwe miasteczko, troche zaniedbane. Garstka turystow. Tubylcy nam machaja, dziewki usmiechaja sie do Larsona... czerwienia, kiedy mowi im  'mingala ba' czyli witaj. Na mnie sie wszyscy gapia (w pozytywnym sensie), juz nie wnikam czemu ;) usmiechaja i machaja. Chlopcy czasem mowia 'I love u', czasem 'bye-bye', 'thank u', 'hi'.

Wczoraj (01.04) wybralismy sie w podroz do wioski Myit-son. Po drodze dwie kontrole paszportow, trzeba miec kopie przygotowane. Droga bardzo dobra, rowna, az do jednej z wiosek. Junta sobie ja zbudowala dla wlasnych celow - to ze ludzie ja uzywaja, to taki troche  'efekt uboczny'.  We wspomnianej wiosce  stoi szlaban, straznik i droga jest juz tylko dla junty i nie ma przejazdu. Skrecilismy w lewo, no i sie zaczelo... dziura na dziurze, bite 45 minut podskakiwania i kolysania... ale za to jakie widoki... W wiosce Myit-son spotykaja sie dwie rzeki: Mayhka i Malikha zeby utworzyc jedna potezna Ayeyarwady. Widoki sa piekne, blisko sa gory Kachin (od nazwy stanu - Kachin state). Wycieczka kosztowala 27 euro. Bol plecow nastepnego dnia: priceless.
02.04. O 7:00 rano wyruszylismy autobusem z Myiktiny do Bhamo (zdjecie). Zapakowali (w przejsciu na plastikowych stolkach) co najmniej 6 osob ponad liczbe miejsc o rozmiarach idealnych dla smerfowi i ruszylismy. Naprawde... ja nie moglam zmiescic nog, Larson siedzial bokiem... ufff 6h jakos minelo ;))
Statek, ktorym zdecydowalismy sie plynac dalsza droge z Bhamo do Katha sa w poniedzialki, a potem dopiero w srody. Zatem, aby nie marnowac czasu wybralismy ten w poniedzialek.  Wypozyczylismy rowery i zrobilismy bardzo szybkie zwiedzanie wszystkiego co bylo warte, czyli  pagode Shwe Kyina i na maxa jak na nasze standarty niebezpieczny most z bambusow (3 mile od miasta- zdjecie). W Bhamo jest swietny guest house Friendship hotel. Naprawde najlepszy hotel podczas calej podrozy (jak narazie) biorac pod uwage cene za pokoj. Poza tym Bhamo specjalnie sie nie wyroznia. Przystanek w drodze.
Statek jest teoretycznie o 7:00 rano, ale poniewaz  tu jest wszystko mozliwe, jak kupowalismy bilety, facet poinformowal nas, ze statek rusza o 14. Wyruszylismy w koncu o 16:30... Zadna przeciez roznica.
Nasza kabina wydala nam sie super fajna i w ogole, do momentu kiedy prawie kladac sie juz spac, przez przypadek nie odkrylismy kilku biegajacych wszedzie 4 centymetrowych karaluchow... o zgrozo... Zaczelismy je gonic po calej kabinie, a tubylcy sie tylko smieli. Generalnie nie zmruzylismy oka. Znowu...
Widoki z rzeki sa nie do opisania... 

Do Katha doplynelismy okolo 16:00 (05.04) po 27 godzinach 'dryfowania' i poszlismy zwiedzic miasto Georga Orwella - dom w ktorym mieszkal, posterunek policji gdzie pracowal, klub tenisa´ i pare innych.   Miasteczko wyglada bardzo ciekawie i tak jakos poukladanie. Brak tu tego wszechobecnego w Birmie chaosu. Duzo sie tu nie dzieje, alejakos wyszlo ze zechcielismy zobaczyc to miasteczko, niegdys tak wazne dla Brytyjskiego Imperium.
Powoli robi sie ciemno, jest okolo 18:30, termomert wskazuje 34 st.  Starsi panowie sacza herbate i  graja sobie w szachy, my saczymy shake'a. Wracamy do hotelu, czeka mnie dziwny prysznic... polewanie sie woda z miski. Woda  na prysznic znajduje sie w duzym zamurowanym zbiorniku... Ehhh co tam zyje? wole nie wiedziec ;)
 06.04. Plyniemy w dalsza droge z Katha do Kyaukmyaung (czyt. Czaumiau, Katha - Mandalay), a  z tamtad chcemy dostac sie do Shwebo (dawna stolica krolestwa). . Autobus nie wypalil, wiec decyzja: znowu prom. I znowu kosztowalo nas to kilkanascie godzin dluzej. Od 3-ciej czekalismy na prom, ktory mial ruszyc o 18:00. Zaladowanie statku trwalo do 20:00. Wtedy zaczela sie burza... no i z 18:00 zrobila sie 4:00 rano, kiedy wreszcie ruszylismy. Oczywiscie jak na backpacker'ow przystalo spalismy na promie pod golym niebem. Dawno nie widzialam gwiazd :)) Noc byla zimna. Ubralismy sie w kilka warstw ubran, a i to nie pomoglo.   Wszyscy miejscowi mieli... grube koce. 

Shwebo slynie z Thanakhi. Jezeli ogladaliscie zdjecia, pewnie zauwazyliscie sympatycznie wysmarowane na szaro twarze. To Thanakha. Jest to wyrabiana, poprzez scieranie na specjalnej podkladce, z drewna sandalowego zoltawa pasta. Chroni skore przed sloncem i nawilza. Drewno przy 'robieniu' thanakhi bardzo ladnie i slodko pachnie. Bardzo czesto na poczatku naszej podrozy w Birmie zastanawialismy sie po co ludzie na ulicy siedza i sprzedaja tylko kawalki drewna... hehe...  

Do Kyaukmyaung doplynelismy zatem nie o 14:00, ale o 21:00 (07.04.). Stwierdzilismy, ze do Szwebo -
1 godzine autobusem jestesmy zbyt zmeczeni jechac... a w Kyaukmyaung nie ma hotelu z licencja, zebysmy sie zatrzymali. Jest to mala wioska. Przekonalam sie o tym, wedrujac do jednego tam tylko hotelu po ciemniaku. Znalazlam go po dosc dlugim marszu tylko po to zeby, po 15 minutowej rodzinnej naradzie, w koncu powiedzieli mi, ze nie ma miejsca w hotelu. (W Birmie gosci zza granicy moga przyjmowac tylko licencjonowane hotele... licencja  to  kasa placona dla junty. Kazdy hotel jest przez junte sprawdzany, goscie codziennie sa spisywani... pokoj za dobe kosztuje  miejscowych ok. 2-3 tysiece Kyat, a w tym samym miescie podobny standardem hotel kosztuje turyste 15 000 K/dobe, albo 17 $). Hotele bez licencji nigdy nie ryzykuja.
Zostalismy wiec na lodzi i nocowalismy druga dobe, tylko tym razem dostalismy koc od kilkoro podrozujacych z nami studentow z Mandalay (na zdjeciu grupka z Larsonem trzymajacym ksiazke, probujacym nauczyc sie birmanskiego).
Do Mandalay zawitalismy ok. poludnia (08.04). Nastepnego dnia zwiedzilismy na rowerach Snake Temple, a potem Inwa oraz Sagain (dawne stolice krolestwa). A w niedziele odwiedzilismy naszego sympatycznego dziadka, ktory kazal sie nazwac Ule (wujek). To byl uroczysty dzien, gdyz syn jego mial wstapil nastepnego dnia do klasztoru i zostal mnichem. Potem zostalismy zaproszeni na uroczysta  kolacje :)). 

W poniedzialek (11.04.) weszlismy na wzgorze Mandalay (Mandalay Hill) i podziwialismy panorame miasta.
Jutro zaczyna sie Water Festival. Jest to Swieto (Songkran) poprzedzajace Nowy Rok (17.04)
i obchodzi sie je nastepujaco: wszyscy sie 'leja' woda, w ten sposob zyczac sobie pomyslnosci w Nowym Roku... najbardziej popularne sa wtedy duze sprzety gospodarstwa domowego: wiadra, miski, weze ogrodowe jak i butelki (1,5l) po wodzie i specjalnie na to swieto przygotowane: pistolety wodne. Oczywiscie wiekszosc ludzi nie pracuje (jak swieto to swieto) tak wiec autobusy nie jezdza, a hotele nad jeziorem Inle - gdzie chcielismy jechac, sa zarezerwowane na dlugo przed.
Zmienilismy wiec trase podrozy i ruszylismy w gorzyste tereny. Pierwszy przystanek Pyie U Lwin (12.04). Takie sobie miasteczko. Jak zwykle w centrum - wieza z zegarem. No i tu w tej miescince, niektorzy turysci powiadaja, ze jedyna w Birmie,  kawiarnia w ktorej mozna wypic kawe jak to my lubimy... espresso, moche itd... hmmmm,  jakaz byla moja radosc  :)))
Miasto jest na wys. powyzej 3000 m, wiec po pierwsze byly fantastyczne widoki podczas jazdy, a po drugie nie jest tu tak upalnie jak na plaskim terenie i w  Mandalay.
  
13.04. Dzis motywem przewodnim dnia byla ucieczka przed wszystkimi tymi, ktorzy uwielbiaja Water Festival  i lubia zarowno oblewac wszystkich przejezdzajacych i przechodzacych woda jak i byc oblewanym (dostaja wtedy banana na twarzy, ze hej). Nie ma zmiluj. I tak niestety przez kolejne 3 dni: 13-16.04. Nasz smigus-dyngus trwa tylko jeden dzien... Tak wiec w miare nietknieci dotarlismy do Ogrodu botanicznego w Pyie U Lwin. Tam juz pierwsze polewanie po kregoslupie z butelki. Jakas babcia... Tu w Ogrodzie calkiem fajnie,  piknikowo i rodzinnie. My natomiast zestresowani rozgladajacy sie kto i z ktorej strony, ciezko sie skupic na kwiatkach... ale spokojnie bylo... w drodze powrotnej zdecydowalismy sie wrocic pick-up'em, czyli na pace z tylu... no i masakra. Tatus specjalnie zabral wszystkie pociechy na Water Festival i gdy stali gdzies z woda to specjalnie zwalnial... Oni naprawde nie wiem dlaczego maja hopla na tym punkcie... wrocilismy do hotelu... cali mokrzy lacznie z plecakiem i moja torba... wkurzeni na maxa... a panna z recepcji - 'Are u happy?' i banan...

14-16.04 Hsipaw.  Jest tu fabryka makaronu, swieczek, recznie robionych cygar (cheroots), popcornu i mnostwo innych ciekawych miejsc w miasteczku i okolicach. Nie zwiedzilismy nic.  Water Festival szybko nas zniechecil do wychodzenia dalej niz 30m po zupe na przetrwanie. Raz tylko poszlismy w gory (bo wyjscie nie przez miasto), o ile mozna nazwac to zwiedzaniem, zobaczyc gorace zrodla... nie byly one ani gorace ani jakos specjalnie okazale, ale miejsce powiedzialabym idealne na medytacje... (niestety nie mamy zadnych zdjec z tej wyprawy), a podczas marszu przepiekne widoki. Czas wiec w Hsipaw spedzilismy leniwie rozmawiajac z innymi podroznymi... Tu pozdro dla Kasi i Kuby, niestrudzonych w poszukiwaniu swojego miejsca na tej pieknej planecie...

17-18.04 Autobus (ok 6h) do Mandalay, a potem nocny pociag (9h) do Baganu, a wlasciwie Nyaung U (zeby zwiedzic starozytny Bagan (Pagan) trzeba sie zatrzymac w hotelu albo w Nyaung U albo w  Nowym Baganie). Pociag nas prawie wykonczyl. Telepalo, nie spalismy prawie wcale, ale ze malo czasu, to wskoczylismy na bryczke, jedna z 240 w okolicy. No i powiem krotko, zrobilismy podstawowe minimum (Sulamani, Ananda, Thatbyinnyu, Dhammayangyi i pare 'mniej waznych'   ;) .  Na drugi dzien juz na rowerach, wiec dotarlismy do paru innych miejsc m.in. do Bupaya - stupa, lezaca przy samej Irawadi. Kwiecien jest najgoretszm miesiacem. Naprawde czulismy sie jak na pustyni, ale przynajmniej nie bylo dzikich tlumow... :))
Z Baganu do Yangonu przylecielismy dzien przed wylotem do Bangkoku (20.04).
21.04. 6:00 - wyjazd na lotnisko. 8:30 - 10:30 - Bangkok. (lot trwal ok 1:30, ale jest roznica czasu miedzy Tajlandia, a Birma ok pol godziny)

Freitag, 22. April 2011

Back in Thailand...

Hello wszystkim, czekaliscie na bloga i zdjecia??? tak? super! bardzo sie ciesze... bardzo dziekuje za wszystkie maile z komentarzami... bardzo fajnie jest po kilku tygodniach meczacych podrozy usiasc na chwile, otrzec pot z czola (jest upal na maxa) i przeczytac kilkanascie maili ;))
     Jezeli chcecie komentowac na blogu, niestety trzeba miec konto na google.

Wczoraj rano przylecielismy do Bangkoku (z Yangon) i od razu  autobusem przyjechalismy (3h) do Kanchanaburi.
Dzis nadrabiamy Birme...(ale generalnie to odpoczywamy). Linki do zdjec juz sa. Blog bedzie niebawem. Zdjecia nie sa datami, ale mysle, ze nie macie nic przeciwko ;)) Birma jest przepiekna, a ludzie sa bardzo otwarci. Dzieci sa slodkie i nie rozpieszczone. Mimo, ze podrozowanie po niej trwa wieki i mimo, ze turysci moga zobaczyc tylko to co junta chce zeby zobaczyli, jest to kraj ktory na zawsze bedzie w moim sercu i mam nadzieje ze jeszcze sie tam udam... W koncu zostalo nam pare Kyatow ;))))

 c.d.n.