Sonntag, 6. März 2011

W drodze na kolejna wyspe :)

Na czym to stanelam... A wlasnie Koh Sichang... zostawilismy w tyle ta malutka wysepke, na ktorej poznalismy super sympatycznego policjanta i wlascicielke pensjonatu - nazwalismy ja dragon lady, to przez jej wyglad rodem z japonskiego teatru maski... pozna piecdziesiatka, wybielona twarz oraz oczy, brwi pociagniete czarna kredka... do dzis mam koszmary...
p.s. czy wspominalam ze wszystkie kremy, ktore sa w sklepach do twarzy sa wybielajace, a potem dopiero nawilzajace, natluszczajace itd??? Azjatki maja hopla na punkcie jasnej cery, a my wlasnie odwrotnie - sie opalamy...

Udalismy sie autobusem do Chantaburi - miasta kamieni szlachetnych (raj dla tych, ktorzy sie na tym znaja). Na kazdej ulicy jest mnostwo sklepow z bizuteria, jest tez rynek wzdluz kilku ulic. Zjezdzaja sie kupcy i sprzedawcy z roznych stron. Spotkalam nawet Hindusa, specjalnie przybylego handlowac. Wydaje sie, ze ceny sa przystepne... ale trzeba sie na tym znac, bo losiem mozna zostac...

Wybralismy sie zatem do Parku narodowego Namtok Phlio (05.03), na lono natury... oczywiscie turystow nie brakowalo, ale my wybralismy sie na 1,2 km marsz szlakiem (nikogo przed, nikogo za nami - wszyscy woleli karmic ryby w rzece). Mnostwo schodow i komarow. Dwa razy wydawalo sie ze droga sie skonczyla, a my posrodku lasu... rzeka i co tu robic... Na szczescie doszlismy cali i nie pogryzieni. W Lonely Planet ostrzegaja, ze jest tam wysokie ryzyko malarii, wiec dlatego na zdjeciach jestesmy w dlugich rekawach i nogawkach... popsikani repelentami (tego akurat nie widac ;). Lepiej nie ryzykowac ;)

A dzis (06.03) jestesmy w Trat, godzina drogi samochodem z Chantaburi. Trat zostal nam polecony przez pewna francuzke, pozdrawiamy, a szczegolnie polecono nam ten hostel, w ktorym wlasnie jestesmy. Jest super klimat, wnetrze bardzo wyciszajace... i super placek z bananami na sniadanie...

Dzis kupilam  zielona herbate... generalnie bardzo sie zdziwilam, ze nie pija sie w Tajlandii zielonej herbaty... W sklepach jest wszystko max. slodzone, butelkowane, a kawy, herbaty - wszystko w proszku. Natomiast do posilku, podaje sie wode z lodem :)

W hostelach generalnie nie ma zwyczaju wystawiania (gdziekolwiek, czy to w kuchni, czy to w recepcji) podgrzewaczy wody do picia dla gosci. Idzie sie na drogie sniadanie, w ktorym do picia jest kawa (czasem plus slodki sok pomaranczowy) i koniec. W pokoju jest tylko mydlo i papier toaletowy, ale u dragon lady nawet tego nie bylo ;)

Ale tu jest inaczej. Podgrzewacz stoi w kawowym kaciku. Mozna sobie (za oplata), zrobic kawke lub herbatke. Albo przyniesc swoja... co uczynilam... nareszcie.

A tak z innej beczki. U nas kiedys byly smietanki w proszku do kawy. Pamietam, bo zajadalam sie, ale to bylo dawno temu, zanim zaczelam pic kawe. Czy sa jeszcze w sklepach?? Tutaj w wiekszosci kawe podaje sie wlasnie z mlekiem w proszku, albo z takim zageszczonym i slodzonym.

Tesknie za dobrym polskim nieslodzonym mlekiem... :)
c.d.n

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen