Donnerstag, 16. Juni 2011

Ostatnie dni w Laosie... czesc 1

Trekking
Trekking generalnie byl super, ale przypomnial mi jak bardzo 'za stara' jestem na takie rzeczy haha... pierwszy dzien zaczelismy spacerkiem od jednej wioski do drugiej po drodze mala jaskinia, potem przerwa na obiad smazona rybka z ryzem, mango itd. kiedy nasz przewodnik przygotowywal obiad my plywalismy w krystalicznie czystym jeziorku przy jaskini. Po obiedzie kolejna duza, tym razem, jaskinia.  Przyjemnie chlodno w srodku, ze az sie zdrzemnelam...
Nasz przewodnik tez spal. Laotanczycy tak maja. Nie wazne gdzie, wystarczy ze poloza glowe i juz spia... hehe
Ok 17 doszlismy do naszej 'bazy' (przeszlismy w sumie 5 km) i zagralismy w petanque (tzw. petanka) to francuska gra, zdaje sie byc ulubiona przez mezczyzn w Laosie. Potem kolacja i uroczystosc przyjecia nas do grona mieszkancow, bardzo, bardzo sympatyczna... zbiera sie starszyzna (ok 6 osob). Najpierw dostajemy piwo, a potem, po kolei, kazdy z rady starszyzny  wita nas (przewodnik tlumaczy) i przyjmuje do grona mieszkancow oraz zyczy... zdrowia, pomyslnosci, pieniedzy itd... Potem rozmowy i o 11 do lozek, pelnych roznej masci owadow :((
Pobudka o 7, sniadanie i dalszy ciag. Cala noc padalo, wiec na szczescie do prawie 12 bylo w miare chlodno. Od 8 do 12 szlismy przez dzungle, napierw wspinalismy sie w gore... a potem szlismy w dol... po drodze nawet  waz nam przecial droge... Zrobilismy tak 13 km... ufff myslalam ze umre... obiad we wiosce i wycieczka traktorem do 'niebieskiej laguny'. Przepiekne miejsce!!. Potem znowu traktorem podroz dziurawa droga do miejsca w ktorym traktor juz nie moze, a my musimy. Znowu w gore... i w dol (ok 2 km) i... po raz pierwszy i na razie ostatni... ucieszylam sie, ba - bylam mega szczesliwa na widok tuk-tuk'a, ktory zawiozl nas z powrotem to Thakaek.

25.05 Stolica Laosu: Vientiane. Bardzo sympatyczne, schludne miasto. Oczywiscie bardzo  turystyczne. Mnostwo sklepow z rzeczami wyrabianymi lub tkanymi na polnocy Laosu. Ceny europejskie hehe...
Przedluzylismy  wize o 10 dni na Laos, spedzilismy milo popoludnie w saunie i na tradycyjnym masazu laotanskim (troche podobny do tajskiego, ale zdecydowanie lagodniejszy).
Nad Mekongiem jest park w ktorym Laotanczycy uprawiaja tlocznie sport (rzadki widok w Laosie)... biegaja, jezdza na rowerze. A w kawiarniach sa mega dobre slodkosci i bardzo dobra swiezo parzona kawa... (niestety tez rzadkosc w Laosie, w wiekszosci kraju pije sie nescafe 3 w 1 :(, albo co gorsza kawe 'Lao' czyli ok 30% prawdziwa kawa, reszta to dodatki... ktore robia kawe gesta..  bleh)

27.05 Vang Vieng. Bardzo malownicze i mega turystyczne miasteczko oddalone jakies 156 km od stolicy na polnoc (autobusem: jakies 7h). Hotel znalezlismy zaciszny i troche na uboczu. W Vang Vieng jest pelno luzakow i gowniarzy roznej masci ktorych glownym zajeciem tu jest picie (nie mam tu na mysli mleka...) wrecz upijanie sie a potem... tubing na tuningu. W skrocie wyglada to tak: jakies 4 km od miasta jest miejsce gdzie dostaje sie napapowana detke z kola traktora i zjezdza sie do rzeki i plynie w niej do miasta... po spozyciu... Tam tez w tym miejscu wspomnieni gowniarze lubia skakac do wody i wrzeszczec...  Oczywiscie zdarzaja sie ofiary smiertelne takich zabaw. My postanowilismy przyjechac, gdyz mimo tych imprez nocnych, mimo tego tubingu i od rana do wieczora obecnosci nietrzezwych 'backpackerow' okolice Vang Vieng sa przepiekne, miasto otoczone jest gorami. Jest kilka ciekawych jaskin. Bylismy w jednej: 200 m wspinaczki, ale bylo warto. Kilka mniejszych minelismy po drodze...

29.05 Po dlugich 8 godzinach jazdy autobusem po okropnie kretej drodze w gorach (krajobrazy cudowne! zapierajace dech w piersiach, ale  i sprawiajace ze cala tresc pokarmowa podchodzi do gardla haha) zawitalismy w bardzo starym,  krolewskim miescie Luang Prabang (luang = krolewski, wielki), dawniej stolicy Laosu, a od 1995 na liscie swiatowego dziedzictwa UNESCO. Najladniejsze miasto w Laosie jak dla mnie... Stare miasto lezy na malym polwyspie otoczonym z jednej strony mala rzeka Khan (doplyw Mekongu) a z drugiej Mekongiem. Waskie uliczki, kolonialne budynki, stylowe kawiarnie, atmosfera  artystyczna. Jak w Kazimierzu... Naprawde super. Sa takze dwie stare swiatynie... ale jakos nie bylismy w nastroju na zwiedzanie...
Wieczorami chodzilismy na nocny market, pelen tkanych lub szytych rzeczy, wodek ze skorpionami i wezami w srodku... i mnostwem innych 'cudow'.
W L.P. spedzilismy 4 dni, ale poznalismy osoby, ktore zauroczone atmosfera zostaly tam 2 tygodnie :)))

c.d.n.

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen