Montag, 16. Mai 2011

Opowiesci dziwnej tresci...

13 tego w piatek o 7mej wyruszylismy dalej z Paksong i niestety nie wstapilismy do Holendra na kawe, bo nie kazal sie budzic przed 8 :(((

Do Tat Lo malej wioski na trasie Paksong - Salavan dobilismy wiec na sniadanie "u Mamy Pap" (nocleg i restauracja - pani ma na imie Pap)... Backpakerzy rozplywaja sie nad tzw. "duzym jedzeniem za malego Kipa" (Kip - laotanska waluta). No i rzeczywiscie, kobicinka ma wielke serce, jeszcze wieksze porcje dobrega taniego jedzenia i duzo radosci. Zobaczylismy 2 wodospady w okolicy i zostalismy na noc. Nastepnego dnia podczas sniadania u Mamy Pap, przyjechal jakis laotanczyk na motorze i zaczal wygrazac siedzacemu obok nas francuzowi. Prawie sie zaczeli bic... Mama Pap biedna, kiedy tamten pojechal po posilki, zmartwiona powiedziala francuzowi zeby uciekal, nic nie mowil i tylko wzial dupe w troki... (ten oczywiscie, chcial sie bic, "jak przyjdzie to go zabije... faceci...). No i francus sobie poszedl, a za 20 min przyjechal ten sam Laotanczyk z policjantem, usiedli w restauracji naprzeciwko i zaczeli cos spisywac... Historii nie znam, bo nie pytalismy o co poszlo i jak sie zaczelo...
Ale kiedy 30 min pozniej stalismy na glowej drodze w oczekiwaniu na autobus do Pakse, obok nas zatrzymal sie policyjny "radiowoz" i przez jakies 3 minuty przypatrywali sie Larsowi... w koncu to falang  (obcy, bialy... podobno nie jest to zle okreslenie). No, ale ze francuz lysy, a od polowy glowy dredy... pojechali wiec dalej do wioski...  Takze konca historii tez nie znamy (czy francuza aresztowali czy nie), ale to byl pierwszy do tej pory przypadek takiego wrogiego nastawienia, miedzy tubylcami a falang. Oby ostatni...
p.s. a tak w ogole to czasami mamy wrazenie ze Laos to nadal francuzka kolonia... wszedzie, gdzie sie nie ruszymy... francuzi, napisy urzedow po francuzku...
c.d.n.

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen